środa, 29 lipca 2009

Jarmark próżności...

Inaczej mówiąc, kupić nie kupić – potargować warto. Albo poszwędać się. Wieczorkiem. Jak już przewalą się tłumy żądnych rozrywki turystów z dziećmi (zresztą powinien być zakaz wprowadzania dzieci na Jarmark św. Dominika – aż cud, że żadnego dotąd nie zadeptali) zaczyna być całkiem sympatycznie. Nie wiem wprawdzie jak jest w samym „sercu” Jarmarku, bo tam na wszelki wypadek nie zaglądam, chociaż ponoć zlikwidowano namioty z chińskimi gaciami, ale pewnie góralskie kapcie zostały. No bo wiadomo – one właśnie (chińskie majty i biustonosze) są symbolem Gdańska i Kaszub. No ale, ceny tam i tak europejskie, a niekaszubskie, to i po co się tam zapuszczać z gdańskimi zarobkami. Tam rządzi kasa. Nie ma targowania się, nie ma dreszczyku emocji. Pomijam Mariacką, którą kocham w dzień i w nocy, całkiem za darmoszkę, i zawsze chętnie przejdę popatrzywszy na wycyzelowane dzieła ludzkich rąk i wyobraźni. Obrzeża Jarmarku jednak rządzą się swoimi prawami. Tu często można spotkać sympatycznych ludzi, okolicznych mieszkańców, sprzedających bógwico, czyli co się udało znaleźć w piwnicy swojej i sąsiadów: maskę przeciwgazową z czasów I Wojny Światowej, pół lampy naftowej, rękojeść od bagnetu niewiadomego pochodzenia, klamkę do drzwi w komplecie z popielniczką ze szklanego kafla ... i przenośny telewizor za 10 złotych. Nie wiadomo, czy sprawny. Sprzedawca obruszył się na pytanie, czy telewizor jest sprawny. Pani – krzyczał do kobiety, która go oglądała – jak on kosztuje 10 złotych, to skąd mam wiedzieć czy on jest sprawny. On kosztuje 10 złotych! Ale mogę go Pani sprzedać za 5 złotych... – chyba nie dobili targu. Pozostał na placu boju z telewizorem i wyrazem twarzy, który jednoznacznie wyrażał, co sądzi o całej tej niedoszłej transakcji.
Tak – kupić nie kupić – potargować warto. Chyba właśnie o to chodzi. Wprawdzie czasem ktoś coś kupi, ot tak dla fantazji, np. hełm niewiadomej armii, żeby się kumplom pochwalić, ale tu – na obrzeżach – chyba nie o to chodzi. Fakt, parę groszy trza zarobić, ale bardziej pogadać, porozglądać się (czy Straż Miejska albo Policja nie nakryje na piciu piwa – zakazy działają, owszem – szkoda tylko, że pięć kroków dalej, za płoteczkiem do kolan wytyczającym granice „lokalu” można nawalić się jak szalona lokomotywa; tam zakaz nie działa) odświeżyć znajomości sprzed roku, nawdychać spalin i świeżego powietrza równocześnie.
Fajnie tam, wbrew pozorom, można zrobić zdjęcie niekoniecznie z ukradka. Zagadawszy prawie zawsze otrzymuje się zgodę na fotografię. Czasem nawet zapytają się, jak zapozować, i wtedy można poczekać, aż się odprężą. Pewnie sobie zdają sprawę, że i tak większość turystów wali zdjęcia cyfrą korzystając z „megazumów”, więc protesty na wiele by się i zdały, ale z drugiej strony stary Kijew chyba wzbudza sympatię. Jest taki – jakby to powiedzieć – bardziej swojski. Dla mnie zaś przyjemność ze zdjęcia większa, bo robię jedną klatkę (mniej lub bardziej udaną), ale za to żegnamy się z uśmiechami na twarzy i wcale nie muszę niczego kupować. Bo przecież nie o to chodzi... Oczywiście, są i tacy, którzy od rana stoją z kwaśną miną, nie wiadomo po co, nie wiadomo z czym, więc i tak nic nie sprzedadzą – wieczorem zwijają majdan z jeszcze kwaśniejszą miną – oni niechętnie podchodzą do zdjęć. W sumie wcale im się nie dziwię, tylko po co wychodzą z ze swoich podwórek? No i – na koniec – omijam (bo i tacy są – nieliczni wprawdzie w tym miejscu) „rasowych” sprzedawców. Oni tu robią geszeft, oni z obowiązku mają marsowe oblicza. Tak, jakby uśmiech bolał. No ale... to nie moja sprawa.
* * *
Fajnie jest na Jarmarku, wieczorem. Pewnie za rok, jak co roku, wrócę w te same miejsca...

poniedziałek, 27 lipca 2009

Dobrze jest...

Tako rzecze Platini (Michel François). On chyba wie najlepiej. Przynajmniej tak wynika z szumnych informacji zamieszczonych przez tzw. media. Czyli przez takich, co znają tego kogoś, kto zna dobrze poinformowaną osobę. Zamotałem? No i dobrze, bo mniej więcej tak samo wygląda rzeczywistość. Nie powiem, stadion się buduje (przynajmniej tak wynika z ilości sprzętu, koparek, żurawi itp.). Ale wokół panuje klimat iście postnuklearny. I nie w tym rzecz, że to nie da się odbudować, wyremontować, pomalować itp. tylko... co nam po nowym stadionie, jak cała reszta leży i kwiczy? I nie zmienią tego nawet najpiękniejsze deklaracje. Jest jak było, czyli nic się nie zmieniło od czasów tzw. komuny. To znaczy, zmieniło się – na gorsze. I końca tego pogorszenia nie widać.
No bo, zapytam jeszcze raz, co nam po nowym stadionie? Za te pieniądze można by wyremontować dziesiątki kilometrów gdańskich dziurawych dróg, na których codziennie rozwalam zawieszenie. Parę meczów, kibice przyjadą, pojadą i całość znowu zacznie popadać w ruinę. Ktoś powie (może jakiś lokalny patriota), że to promocja Gdańska, regionu i w ogóle całej Polski. No to pytam – jaka to promocja? Chyba, że z myślą o „kibolach”, bo im takie klimaty bliskie są. Oni chcą obejrzeć mecz, i w zależności od tego czy ich drużyna przegrała – ponaparzać kiboli konkurencyjnej drużyny, czy wygrała – ponaparzać kogo się da. Taaa, to jest w sam raz dla nich. No chyba, że trafią na naszych chłopaków z Letniewa albo Nowego Portu (a jest to całkiem prawdopodobne, bo okoliczne ulice potrafią wyprowadzić na manowce). Wtedy mają przechlapane, to oni będą naparzani.
No ale, jakby tak zamiast kiboli przyjechali kibice? Kibic, jak to kibic, chce obejrzeć mecz, a potem wypić piwko, pośpiewać, pogadać – jak to turysta – no to ma duże szanse. Będzie mógł wrzeszczeć do woli, bo i tak nikt nie usłyszy, ale za to akustyka w pustych przestrzeniach przednia jest. A i zdrzemnąć się można, na głowę nie napada. No chyba, że napada... ale nie deszcz... Tak czy owak, jest nadzieja na napływ świeżej krwi do Gdańska, bo z opustoszałych peronów raczej nic nie odjedzie przez następne lata, ale biletu i tak się nie kupi, więc chyba zostaną (ci kibice) na dłużej? Do następnego EURO? Nieee, nic z tych rzeczy, żadnego igrzysk naszym (mieszkańców) kosztem!
* * *
Miały być migawki z Jarmarku Dominikańskiego, ale w weekend nie udało się tam dotrzeć w cywilizowany sposób; jak zwykle skończyło się na nadętej reklamie, a organizacja w Gdańsku leży pod zdechłym azorkiem. Ciekawe, że Gdynia potrafiła dać sobie radę z Open Air i Tall Ship Races równocześnie. A ponoć było 2,5 miliona ludzi? W Gdańsku ledwie paręset tysięcy, a już paraliż kompletny. Może władze - zamiast dużo gadać - zaczęłyby dużo robić?...

piątek, 24 lipca 2009

Niespieszne życie dworca

Czasem warto chwilę postać, porozglądać się. Nawet nie to, że podglądać. Ot po prostu popatrzeć - wyobrazić sobie - samego siebie w takiej sytuacji. Bo dworzec ma to do siebie, że jest tylko punktem w drodze. Na ogół nikt się nie rozgląda, po prostu dojeżdża, idzie do kas i na perony - aby zdążyć wsiąść, odjechać czy też wrócić. Ale, jak się przyjrzeć to dworce - nawet te pozornie nieciekawe, jak we Wrzeszczu - żyją własnym życiem. Wprawdzie od czasu kiedy zlikwidowano pobliskie koszary Niebieskich Beretów koloryt nieco stracił. Bo jednak wojsko to wojsko, kolorowe i malownicze. Teraz jednak jest też na co popatrzeć. Szczególnie wieczorem, kiedy życie nieco zwalnia swój bieg.
Matki z dziećmi, w wózkach i za rączkę - wrzeszczące, jak na dzielnicę Wrzeszcz przystało - bachory, kobiety z siatami zakupów, menele - przemieszczający się chyłkiem - bo jasno jeszcze, wylezą jak światło latarni im zaświeci, lachony (eh, jak mi się podoba słowo „lachonarium” wymyślone przez Kabaret Moralnego Niepokoju) - te ładniejsze i te inne. Młode i zgrabne - tych jakby trochę mniej, i te bezkrytyczne - z brzucholem jak u porządnego „piwnego” Bawarczyka, wylewającym się znad paska, którym próbowały się ścisnąć w miejscu, w którym zazwyczaj bywa talia. Czy one tego nie widzą? Nie mają luster, czy są tak zadufane w siebie? Tak samo jak te, którym udało się „złapać” faceta. Z niemowlakiem przy piersi, zapuszczone jak ostatnie niebożę, dumnie paradują obok swojej życiowej zdobyczy. Eh... lepiej nie gadać.
No i policjanci regularnie zapuszczający się w te okolice. Nie wiem, czy taką mają trasę, czy może w barze jedzą swój dyżurny posiłek? Faktem jest, że dzięki nim jest spokojnie, chociaż z drugiej strony rzecz biorąc - może za spokojnie? Namierzyli mnie z aparatem, trudno zresztą nie zauważyć Kijewa z teleobiektywem, z którym się nie kryłem, bo i po co? Panie - zapytali - a czemu nam pan tak namiętnie zdjęcia robi? Uśmiałem się - mam 12 klatek - więc trudno mówić o namiętnym fotografowaniu, zaproponowałem sesję portretową, ale nie chcieli. Dziwne ;-) No to zrobiłem jedno, z daleka, jak stoją równo jak na musztrze. Ot, taka mała przekorność.
Co to ja chciałem? Chciałem złośliwie, ale nie bardzo wyszło, chyba za mało się przykładam, a może samo życie jest wystarczająco złośliwe? Żeby nie powiedzieć, że wredne?
* * *
Ciąg dalszy pewnie nastąpi, bo ten dworzec ma w sobie coś. Nie wiem jeszcze co, ale któregoś dnia może to odkryję...

czwartek, 23 lipca 2009

Gra muzyka...

Czyli, jak to mówią, samograje. Nie oparłem się jednak chęci żeby mieć „swoich” grajków (i nie tylko) ulicznych. Zachowałem się jak rasowy turysta - zrobić zdjęcie, a dopiero w domu, po wywołaniu, obejrzeć i zastanowić się - po co?
Ano, bo są. Te samograje. Wystawiają się na jarmarku ludzkiej próżności tak samo jak turyści pędzący przed siebie. Patrząc na tłum przesuwający się w iście sprinterskim tempie po Królewskim Trakcie zastanawiam się, czy oni - turyści - w ogóle cokolwiek widzą? Bo patrzą pustym wzrokiem przed siebie, niewielu zadrze głowę w górę, jakby kamieniczki kończyły się na poziomie wzroku. A może po prostu boją się zgubić w wielotysięcznym tłumie? Bo nawet niespecjalne zdjęcia robią. Nie będzie czego znajomym i rodzinie pokazać. No chyba, że opaleniznę znad Bałtyku, ale pogoda nie rozpieszcza, więc z opalenizną może być gorzej. Skoro tak, to pozostają samograje na Długiej, Mariackiej, Pobrzeżu i innych miejscach. Tak sobie myślę, że samograje chyba, wbrew pozorom, spełniają jakąś ważną rolę społeczno-turystyczną. Stanowiąc naturalną przeszkodę zmuszają do zwolnienia sprinterskiego tempa, czasem nawet (sic!) do zatrzymania się - a zatrzymawszy się, niektórzy rozglądają się wokół, podnoszą głowę - na ogół w poszukiwaniu towarzyszy, ale podniósłszy ją nagle zaczynają dostrzegać (ponad piwnymi parasolami - nienawidzę ich) oszałamiające piękno gdańskiej Starówki. I wtedy są ochy i achy. No tak, ale co ja tutaj robię? Przecież od dawna wiem, że Gdańsk piękny jest o świcie we wrześniu, październiku. Czasem nawet całą Długą można zobaczyć w pełnej krasie, bez jednego człowieczka. A jednak - gnany jakimś stadnym pędem - ciągnę jak niedźwiedź do miodu. No po co? Przecież pozorna łatwość fotografowania samograjów nie prowadzi do niczego dobrego. Nie umiem fotografować ludzi, nie mam z nimi kontaktu, więc też powstają turystyczne pstryki. No niby jest to jakieś doświadczenie, niby „trening czyni mistrza”, ale chciałoby się zrobić coś innego, mniej codziennego. No cóż, kolejny film do kosza i zaczynamy od początku.
* * *
Chyba wrócę na dworzec autobusowy...

wtorek, 21 lipca 2009

Inżyniera żywot własny

Zrobić coś. Coś z sensem. Żeby miało przysłowiowe ręce i nogi. Ewentualnie, jak na mechanika przystało, niech to będę 4 kółka. Skończyć studia w inny sposób niż 3xZ (Zakuć-Zdać-Zapomnieć) i zostać inżynierem z krwi i kości. Udało się. Nie było łatwo, ale kilkanaście miesięcy ciężkiej pracy umysłowej i fizycznej (fizycznej, a jakże) przyniosło efekty.
Per aspera ad astra. Czterech pasjonatów pokonało ciernistą drogę, zanim sięgnęli tam, dokąd zmierzali. Zbudowali własną gwiazdę, gwiazdę niepośledniej jasności - bolid, którego nazwali MIZAR. Nazwa w sam raz dla sportowego pojazdu, dźwięczna i wpadająca w ucho, a i nieprzypadkowa, bo wzięta z nieba, jak ich marzenia - Mizar to gwiazda. W parze z Alkorem podwójna, a nawet poczwórna, dobrze widoczna w każdą pogodną noc... w dyszlu Wielkiego Wozu. System Mizara składa się z czterech gwiazd – ściślej dwóch par gwiazd podwójnych. W języku arabskim nazwy tych gwiazd oznaczają rumaka i jeźdźca - czyli w sam raz dla czterech kółek (drugą życiową pasją jednego z czterech konstruktorów, serca i mózgu zespołu - Konrada - jest astronomia to on właśnie wymyślił nazwę).
Marzenia się spełniły, na Politechnice Gdańskiej nie pamiętają, kiedy ostatni raz oglądano pracę dyplomową tego kalibru. Zainteresowanie prezentacją przerosło oczekiwania zarówno konstruktorów, jak i promotorów. POKAZ obejrzały setki ludzi, wykładowców i studentów, a także zwykłych przechodniów. Nie było takiego, który by się nie obejrzał za bolidem.
Konstruktorzy doczekali się nawet artykułów w prasie i stronach internetowych. Zainteresowało się Nasze Miasto, zainteresowali się maniacy i miłośnicy szybkich samochodów. Nawet Politechnika Gdańska umieściła Mizara na swojej stronie głównej. Czyli... nie w kij dmuchał, jak mawiał Tomek Sawyer. Żeby nie było zbyt pięknie, telewizja się nie zainteresowała. Ani ogólnokrajowa, ani lokalna, gdańska. Pomimo tego, że zadbano, aby informacja o pokazie dotarła odpowiednio wcześniej. No ale, telewizji nie ma się co dziwić. W końcu lepiej siedzieć w klimatyzowanych pomieszczeniach, czytając gotowce przygotowane przez duże zachodnie serwisy. Nie trzeba się wysilać, wytężać umysłu aby przygotować reportaż, lepiej spokojnie pić kawkę - nie spoci się człowiek, nie zmęczy - a widza poczęstuje kolejnymi newsami z USA i Izraela, żeby czuł się dowartościowany wiadomościami z wielkiego świata. Na koniec dorzuci się parę informacji z Ghany i można iść spokojnie do domu. Taaa, telewizja to potęga. Tyle, że chyba w niewłaściwych rękach...
* * *
No tak, ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Zasłużone wakacje i co dalej?
Urząd Pracy (banalna sprawa, ale z końcem studiów kończy się ubezpieczenie, więc na wszelki wypadek trzeba się zarejestrować): a co ja mam z Panem zrobić? - pyta urzędniczka. Może zdecyduje się pan na przekwalifikowanie? Ręce opadają. Wszystkie media trąbią, że w Polsce zaczyna brakować techników i inżynierów wszelkiej maści. Mało tego, studentom podejmującym naukę przydziela się 1000-złotowe stypendium, żeby tylko chcieli na kierunek techniczny, ale za to w Urzędzie Pracy proponują „posiadaczowi” stopnia naukowego i dwóch tytułów zawodowych - przekwalifikowanie. Śmiech na sali. Ale może urzędniczka nie wie, że potrzebni są inżynierowie? Może nie ogląda telewizji? Dziwne, bo jak w TV powiedzą, to przecież na mur-beton. Tak samo o zarobkach. Tylko, że urzędniczka o zarobkach też nie słyszała. Zaproponowała staż za 500 zł miesięcznie. No po prostu śmiech na sali... Przedstawicielstwo dużej firmy samochodowej z północy Europy zaproponowało stanowisko „pomocnika mechanika, czyli chłopaka do rzeczy... podawania” za podobną kwotę. Toż nawet *** (nie wymienię nazwy zawodu, bo do wszystkich mam jednaki szacunek) więcej zarabia.
Ręce i gacie opadają. W dowolnej kolejności. No cóż, może faktycznie nie warto było się szarpać, tylko skończyć jeden z kolejnych, rozbudowywanych, „niezbędnych dla gospodarki” kierunków uniwerku, dostać dyplom metodą 3xZ i już na trzecim roku zacząć pracę?
A może nie będzie tak źle? Trzymam kciuki, bo chciałbym aby Konrad z kolegami został w Polsce, ale... miejsca pracy w Niemczech, Belgii, Norwegii i paru innych krajach kuszą. Zarówno zarobkami jak i poszanowaniem czyjejś wiedzy, pracy - i jak tu się oprzeć? Pewnie będzie trudno, ale za to telewizja znowu będzie miała gotowy temat, że brakuje fachowców. Taaa, telewizja to potęga...
---
Tu można obejrzeć, co napisano o nich: www.pg.gda.pl, gdansk.naszemiasto.pl i www.furious.pl.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Będzie EURO 2012

Szwendam się... szwendam się i tu i tam, po własnej dzielnicy, która decyzją gdańskich „możnych” niemalże z dnia na dzień stała się - jakby nie patrzeć – przedsionkiem wielkiej piłki nożnej. Szwędam się, żeby nasycić oczy pięknem miejsc pieczołowicie przygotowywanych na przyjęcie kibiców z całego świata. Miejsc z pewnością pięknych skoro podjęto decyzję o pokazaniu ich całemu światu. No bo, że świat je zobaczy nie ulega wątpliwości. Leżą sobie spokojnie na przecięciu linii komunikacyjnych łączących Gdańsk z Gdynią i lotnistko ze stadionem. Nie da się ich przecież - jak to było modne swojego czasu - „zamieść pod dywan”, a ewentualnej krytyki zrzucić na karb „wrogiej propogandy”. Bo ta „wroga” propaganda dziwnym zbiegiem okoliczności stała się w części i naszą propagandą. Chcieliśmy wejść do wielkiego świata? To go mamy. Codziennie, nie tylko do święta.
Szkopuł w tym, że kibice mogą nie zauważyć, z jaką pieczołowitością zachowano dla nich walor starych dzielnic. Jak starannie zamaskowano dworzec kolejowy i wejścia na perony. Wszystko zapewno po to, aby nie odjechali zbyt prędko po meczu, żeby emocje sportowe nie przysłoniły im innych „kulturalnych”, nieprzemijających wartości. No bo „kulturalny” kibic nie będzie szukał przecież WC? To przecież takie trywialne...
Ciekawe, co oglądał Michel François Platini podczas kolejnych wizyt? No pewnie stadion, bo co mógłby oglądać. On i jego koledzy zapewne się nie martwią. Dowiozą ich na stadion, odwiozą i będzie po wszystkim. A kibice? Jak chcą obejrzeć mecz to muszą dać sobie radę. Taka, hm, szkoła przetrwania, prawdziwa męska przygoda – będzie o czym wnukom opowiadać...
Czy naprawdę nikt tego nie widzi? Czy władze Gdańska chociaż raz przeszły się na piechotę przez te okolice? Albo postały w godzinnym korku, takim normalnym, wcale niespowodowanym jakimś wielkim wydarzeniem, ot takim codziennym. A może próbowały kupić bilet na pociąg? No właśnie a'propos biletów - słucham opowiadań o tym, jak to turyści szukają kas biletowych - nie chcą wierzyć, że wejście jest umiejscowione gdzieś pomiędzy kantorem, barem i sklepem z butami. Ten sklep z butami to nawet nie jest taki głupi, przecież nie od dziś wiadomo, że wygodne buty to połowa szczęścia. No i napić się można, bo chyba bez jakiejś solidnej dawki alkoholu strach zanurzyć się w ciemne, nieoświetlone przejścia na perony. Nawet w dzień tam można postradać zęby przewróciwszy się o własne nogi. A w nocy? Nawet nie próbowałem...

piątek, 17 lipca 2009

A miało być tak pięknie...

Miało być pięknie, ale... wyszło jak zwykle. Co wyjdę z domu, to widzę ten koszmarek niemalże na wyciągnięcie ręki. Straszy z zewnątrz, straszy w środku. A ludzie i tak ciągną tam jak ćmy do świecy, łyknąć blichtru wielkiego świata, zapachów dobrych perfum przemieszanych z wonią potu i starego oleju do smażenia frytek.
Kręcą się jak oszalali, jakby światło neonów i błyszczących wystaw rozum im do końca odebrały.
Tak żałuję, że nie porobiłem zdjęć starego „Bałtyku”, może i nie najładniejszy był, ale za to z charakterem, no i zapach czekolady jednak jest bardziej miły sercu, niż swąd spalin samochodów oczekujących w kolejce, żeby wreszcie znaleźć miejsce parkingowe przed tą świątynią XXI wieku.
Galeria... Cóż to za nazwa? Galeria czego? Może ludzkich zachowań? A może po prostu bezmyślności? Czasem odnoszę wrażenie, że pędzą tam bezmózgowcy, którymi kieruje wózek na zakupy. Prędzej, więcej – załadować, zapakować i przed siebie. Sztuczny marmur, szkło i neony ogłupiają.
Naprzeciwko... była taka kamienica, przeżyła niejedno, przetrwała wielką powódź w Gdańsku, woda sięgała do połowy szyb wystawowych, do dziś można na murze znaleźć jej ślady. Na parterze był sklepik spożywczy, taki sobie, ale można było zagadać, zapytać czy ser dobry a jabłka smaczne, zostawić zakupy na pół godzinki, żeby ich nie targać po mieście... Opuszczona, wysiedlona, wkrótce będzie wydana na pastwę buldożerów. Szkoda, bo odchodzi w niepamięć klimat starej Strzyży, pomału to robi się dzielnica bankowa, tylko jakoś miejsca dla ludzi brak...