piątek, 29 stycznia 2010

Listonosz wcale nie puka dwa razy


Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem...

Leopold Staff — „Pierwsza przechadzka”


Miłe złego początki
Bawiliśmy się (na ogół) świetnie. Zasady były proste: ładne miało być ładne, a brzydkie było brzydkie. Kolorowe było dla amatorów, zaś czarno-białe dla artystów. Horyzonty miały obowiązek być poziome i proste, architektura pionowa, a trójpodział i mocne punkty każdy miał wyrysowany flamastrem na monitorze — ot tak, na wszelki wypadek, gdyby przyszło do bardziej rzeczowych dyskusji. Każdy miał swoje — jak to w życiu bywa — mniejsze lub większe TWA, kiedy jedni z niego odchodzili, to przychodzili nowi. I bawiliśmy się dalej.
Oczywiście byli i tacy, którzy nie chcieli nigdzie należeć. Pokazywali swoje zdjęcia „z pewną dozą nieśmiałości” zadowalając się — w zależności od wewnętrznych potrzeb — krytyką lub pochwałą, albo tylko wymianą poglądów z tymi, którzy mieli podobne zainteresowania. I też było dobrze. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o gwiazdach, rozświetlających firmament pełnią blasku albo po ludzku mówiąc — pokazujących zdjęcia powodujące długotrwały opad szczęki. No ale, gwiazdy jak to gwiazdy, kapryśne są, czasem błyszczą, a czasem rzucają wszystko w kąt i zaczynają wszystko od początku, szukając, w tylko im znany sposób, natchnienia. Nie sposób było nie zauważyć kolejnego rozbłysku ich talentu, ale też — trzeba przyznać — obywaliśmy się i bez nich. Nad całością tego przedsięwzięcia ponoć ktoś czuwał, nienachalnie to prawda, ale jednak zbyt popędliwi mogli czasem zauważyć, że oko „Wielkiego Brata” to wcale nie jest legenda. I też było dobrze. Do czasu, bo któregoś dnia nastąpił...

Zgrzyt
Któregoś dnia, w całą tę sielankę wdarł się nieprzyjemny zgrzyt. Nagle „ktoś” ... dopadł klawiatury i wykrzyczał wielkimi literami: GNIOT!!! Do kosza z tym...!!! Oniemieliśmy, bo gdyby to był któryś z członków Anty-TWA to sprawa byłaby jasna. No bo trzeba wspomnieć, że oprócz TWA były i Anty-TWA i bawiły się one równie dobrze. Wprawdzie ta druga grupa cieszyła się, jakby to powiedzieć, „nieco” mniejszą sympatią, ale... wszyscy mieliśmy świadomość, że życie nie jest usłane różami. No ale... żeby ktoś, powiedzmy, całkiem „normalny” tak się zachowywał? No cóż, pomyślałem sobie, może po prostu zmienił orientację i przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Aż któregoś dnia zasiadłem do oglądania zdjęć i nagle... poczułem, że wstępuje we mnie diabeł, a palce same zaczęły wpisywać pierwsze litery do wykrzyczenia protestu w internecie, kiedy niespodziewanie przyszło olśnienie. To nie pogoda była winna, czy też jej brak. To nie praca, ani korki w mieście. Wcale też nie były winne opady śniegu, tak więc... czyżby???

Znowu cykliści...
No tak, bo niech ktoś mi wytłumaczy, kto wpadł na ten pomysł. Kto wymyślił, żeby bez mojej wiedzy i zgody wymienić stare, nieco obdrapane, ale niesłychanie użyteczne skrzynki pocztowe na jakieś, pożal się panie, „euroskrzynki”. Takie, w których szczelina na korespondencję jest na tyle mała, że przyzwoity list już się nie mieści, za to reklamowy chłam wchodzi bez żadnych ograniczeń. No prawie bez ograniczeń, bo nie da się wepchnąć więcej niż pojemność skrzynki, ale próbować zawsze można, a jak się nie mieści to bodaj wepchnąć rożek, żeby kolejna reklama nowej religii (zwanej przez znawców rzeczy promocją) zwisała luźnym dorszem, nie pozwalając przejść spokojnie. No kto? Rozumiem, że ktoś „musiał” zarobić, takie jest życie. Ale czemu moim kosztem? Czy nie można zarobić normalnie: wymyślić, sprzedać, zarobić? Okazało się, że to tylko moja projekcja marzeń.
Cykliści natarli ze zdwojoną siłą. Raz, bo zarobili, a dwa — bo teraz po wszystkie przesyłki niezUNIfikowane do rozmiarów szczeliny w skrzynce muszę zachrzaniać na pocztę. Na piechtę oczywiście, bo poczta mieści się w takiej odległości, że samochodem się nie opłaca (zresztą i tak nie ma gdzie zaparkować), a na dodatek biegiem, bo ten zabytek usługowy w mojej dzielnicy jest czynny do godziny 18.00 i jednak na tyle daleko, że spacerkiem nie zdążę. Tak więc, czy to książka, czy koperta z filtrami (albo kilogramem ziarna) albo przesyłka z filmami, wywoływaczem czy jakąś inną fotograficzną delicją, biegnę na pocztę z awizem w zębach pozostawionym litościwie w skrzynce przez listonosza (a odnalezionym cudem wśród pogniecionego chłamu), w nadziei na miłe chwile spędzone przy kontemplowaniu przesyłki. Biegnę, tylko po co? No właśnie, nad tym się trzeba by zastanowić. Przecież ta zabytkowa instytucja działa wg schematu rodem z filmów Stanisława Barei. Panienka w okienku (za młoda na Bareję) patrzy na mnie z wyrzutem w oczach, że zakłócam jej przedweekendowy święty spokój, leniwie spogląda na awizo i... oświadcza głosem nieznoszącym sprzeciwu: A, to dzisiejsze, to jeszcze nie ma, będzie jutro. Jutro? — pytam — jutro jest sobota, w sobotę jest przecież nieczynne? No to w poniedziałek — odpiera z niezmąconym spokojem pani z okienka. To gdzie jest moja przesyłka — nie daję za wygraną — Co się z nią dzieje, skoro jej nie ma, a będzie w poniedziałek? To co? Listonosz będzie spał z nią w domu przez cały weekend? — zaczynam być złośliwy, bo perspektywa weekendu bez oczekiwanej przez kilka dni „zabawki” i ponownego biegu na pocztę w poniedziałek trochę mnie wyprowadza z równowagi. Nie odchodzę od okienka i tym zmuszam obsługę do reakcji: Panie, no pewnie gdzieś leży, ale to tyle roboty, nie mogę tak Panu dać, trzeba wpisać w komputer, a widzi Pan, że ludzie czekają — warczy (przypominając mi żywcem sceny z „Misia”), końcówkę zdania wypowiadając głośno i wyraźnie, żeby oczekujący za mną w kolejce wywarli na mnie presję. No i udaje się, kolejka zaczyna pomrukiwać dezaprobatę, normalnie jak za tzw. komuny. Nie daję się jednak: Proszę Pani — oświadczam — to jest priorytet, i za to zostało zapłacone; w poniedziałek to już nie będzie priorytet. Chce mi Pani za to zwrócić pieniądze? Ostatni argument chyba przeważa bo obsługa leniwie podnosi się z krzesła i... znalezienie mojej przesyłki zajmuje jej nie więcej niż 30 sekund i kolejne 30 sekund wydanie mi jej. A cała dyskusja trwała nie krócej niż 5 minut. Wystarczyłaby odrobina chęci, no może odrobina życzliwości i życie byłoby łatwiejsze, ale jednak chyba dużo wody jeszcze musi w Wiśle upłynąć*. Oczywiście, nie rzecz w poczcie jako takiej (ona jest tylko przykładem), rzecz w chyba w przewartościowaniu naszego myślenia, ale może kiedyś wreszcie codzienność zacznie zmierzać ku dobremu? Może wreszcie motto tego posta zacznie być być tylko wierszem, a przestanie być marzeniem?

Epilog
Dziwna rzecz, ale epilog będzie optymistyczny, tak optymistyczny, że aż mi się nie chce wierzyć, że to piszę, ale chyba się rozkleiłem nieco pod wpływem czyjegoś dobrego serca. Otóż okazało się, że zwykła (a właściwie, jak się patrzy na moje wcześniejsze przemyślenia, to niezwykła) ludzka życzliwość przetrwała i jest w stanie przyćmić wszelkie nieprzyjemne doświadczenia. Proszę sobie wyobrazić, że komuś (kto nie zna mnie osobiście), w odległym mieście, chciało się... zapakować, pójść na pocztę, poświęcić własny czas i pieniądze (pozornie niby niewielkie, ale co dla kogo jest niewiele, tego nigdy nie jesteśmy w stanie ocenić), żeby wysłać mi coś, czego szukałem. Moja wiara w ludzką życzliwość znowu stanęła na twardym gruncie. Michale, dziękuję Ci gorąco i tak serdecznie, jak tylko potrafię.
D Z I Ę K U J Ę !

___
* Przykład z pocztą, aczkolwiek z tzw. życia wzięty, jest tylko przykładem. I niech takim pozostanie.

5 komentarzy:

  1. I ja wiary w ludzką życzliwość nie tracę mimo wszystko.I chciałam podziękować Maćkowi Blumowi że mi zrobił rolki do kodaka juniora :) A Ciebie pozdrawiam i portretowanie Cię nie ominie;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na szczęście życzliwi ludzie wciąż istnieją i spotykam takich wokół siebie bliżej czy dalej :))

    OdpowiedzUsuń
  3. ..spoko dobrze będzie..ale przykład..* ..idealnie dobrałeś..sam niedawno doświadczyłem..wypisz wymaluj..to samo..:))..Choszczman

    OdpowiedzUsuń
  4. dużo tekxtu... dużo

    OdpowiedzUsuń