piątek, 27 lipca 2018

Locusta (co istotne) migratoria

Jak pamięcią sięgam babka Joanka nie zamykała drzwi. To znaczy nie zamykała ich na klucz, zasuwę czy łańcuch. Bo nie. Nie było takiej potrzeby — rodzina, przyjaciele, sąsiedzi naciskali klamkę – i po prostu wchodzili. Dopiero w sieni dawali znać, że są. Tak samo pozostali – inkasenci, domokrążcy — wkładali głowę za drzwi i wołali, czekając na odpowiedź. Jeśli nikt nie odpowiadał, należało je zamknąć i — w zależności od potrzeby — zaczekać na ławce przy drzwiach albo spróbować szczęścia i znaleźć babkę za domem, w ogrodzie. Jeśli czekało się przed domem, nic nie stało na przeszkodzie, aby zerwać sobie jabłko, parę malin, czy też garść wiśni. Nikt z gości więcej nie zrywał, ot tyle, co na przekąskę, aby umilić sobie czas oczekiwania. Do ogrodu natomiast szło się wzdłuż domu, przechodząc pod oknem (co w opowieści istotne, do okna zaraz wrócę) kuchennym. Trzeba było minąć drewutnię i otworzyć małą furteczkę, aby znaleźć się w babczynym królestwie drzew, kwiatów i warzyw uprawnych. Tam też znajdowało się wejście na stryszek, na którym skarby wszelakie zapierały dech w piersiach dzieciakom. Wspomniana drewutnia to zaczyn na całkiem inną opowieść; pierwotnie była stajnią – dziadek Stanisław trzymał tam konie, z którymi jeździł do pracy w gdyńskim porcie. Z biegiem czasu konie zostały zastąpione przez maszyny, a stajnia stała się drewutnią — moim ulubionym (ale i nielegalnym) miejscem zabaw — dziadek trzymał tam wszelkie niebezpieczne narzędzia: piły, siekiery, dłuta, diabelnie ostry ośnik, a także leciwy, ale nadal niezły sierp z czasów, kiedy trzymał konie. Parę innych narzędzi, których przeznaczenia już pewnie nie poznam też by się znalazło. Niemniej jednak zapach wielu gatunków drewna, który tam się unosił, pozostanie ze mną na zawsze. Drewutnia, o dziwo, była zamykana. Zamykana wprawdzie tylko na skobel, ale to głównie przede mną, dzieciakiem; oficjalnie — ze względu na pewną niefrasobliwość, z jaką traktowałem siekierę, ale podejrzewam, że nie tylko. Pamiętając burzliwe dzieje tych okolic (całkiem niezły artykuł, polecam), można z całkiem sporą dozą prawdopodobieństwa, mającą podstawy w „pewnych niedomówieniach” założyć, że dziadek Stanisław miał gdzieś tam, za którąś deską, zachomikowanego Mausera — ot tak, na wszelki wypadek.

Wracając do kuchennego okna, pod którym się przechodziło — tam, od niepamiętnych czasów, na gwoździu za okiennicą, wisiały klucze do domu. Trochę na wszelki wypadek, bo wprawdzie dom był otwarty, ale może jednak nie zawsze; jak dziadkowie wyjeżdżali gdzieś dalej, to dom zamykali. W sumie nie wiadomo po co, bo i tak wszyscy wiedzieli, gdzie szukać klucza. Dziwna rzecz, ale nic nie ginęło. No może czasem zdarzyło się, że zniecierpliwiony oczekiwaniem sąsiad pożyczył sobie z drewutni siekierę albo piłę, ale wszystko wracało na swoje miejsce z dodatkowym upominkiem w postaci świeżo upieczonej szarlotki albo butelki dopiero co zlanego wina porzeczkowego. Dziwne to niezamykanie było tym bardziej, że wbrew temu, co się czasem dzisiaj wydaje, iż wtedy nie było czego ukraść — to nie do końca prawda. Jak przypominam sobie opowiadania Jana Himilsbacha, wyspecjalizowani złodzieje byli od zawsze. Jedni kradli pościel, inni bieliznę, jeszcze inni wyposażenie domu, np. garnki i patelnie albo pieniądze i biżuterię. Ponoć byli tacy co i przetwory ze spiżarni potrafili wynieść. A tu — u dziadków — nic nie ginęło. Ani z ogrodu, o domu nie wspominając. A przecież byłoby o co się pokusić. Bo babka Joanka pieniędzy w banku nie trzymała – te na codzienne wydatki były z prawej strony komody, oszczędności — głęboko schowane za lewymi drzwiami przepastnej szafy, drobne w serwantce, a biżuteria z lewej strony komody. To oczywiste, i taki był porządek rzeczy. A i radio też było niebylejakie, wybrane przez dziadka, z pięknym „kocim okiem” i miękkim dźwiękiem, który brzmiał dobrze zarówno przy słuchaniu Radia Wolna Europa, jak i Radia Luksemburg. No i telewizor. Cud techniki, telewizor „Belweder”, równowartość ówczesnej półrocznej pensji. Na niego też się nikt nie połaszczył, a przecież stanowił (jak sądzę) łakomy kąsek. Nie wiem, czy dziadkowie cieszyli się taką estymą w okolicy, że nikt nie śmiał ruszyć ich mienia, czy też po prostu tak było. Chyba tak było, bo przecież wszyscy wokół wiedzieli „kto na czym siedzi”, a nic nie ginęło. Tak więc w tym okienku na świat oglądaliśmy Randalla i ducha Hopkirka, Konia który mówił, no i — przede wszystkim — Bonanzę, przeżywając przygody całkiem nieznanych ludzi. Jakby dziadkowie nie mieli własnych przygód, aczkolwiek wojnę chyba trudno uznać za przygodę. Chociaż... zapewne mieliby co opowiadać, gdyby nie to, że dziadek i babka woleli milczeć. Może dlatego, że chłopak, taki jak ja, mógłby niechcący coś „chlapnąć” i problemy gotowe. Niepokorni Kaszubi byli zawsze solą w oku zarówno Niemców, jak i wyzwalających te ziemie Rosjan, a także późniejszej komunistycznej, proradzieckiej władzy. Zatem opowieści o Czerwonych Kosynierach długo mnie omijały, musiałem zadowolić się Bonanzą. Nie ukrywam, że z tą ostatnią wiąże się jedno z moich największych rozczarowań telewizyjnych. Kiedy po latach pojawiły się kolorowe telewizory, okazało się, że Bonanza tak naprawdę jest landrynkowo-kolorowa, straciła całą szlachetną czarnobiel i już nigdy nie była taka sama.

Zresztą później nigdy nic już nie było takie same. Zaczęła pojawiać się szarańcza. Krążyła gdzieś „czterdzieści lat po pustyni” i wreszcie znalazła „ziemię obiecaną”. To nieważne, że nikt ich nie zapraszał. Pojawili się, znaleźli kawałek ziemi, postawili jeden „blokhauz”, drugi, trzeci... potem zaczęli się ogradzać. Mówili, że to „takie lepsze” osiedle. Lepsze, bo ogrodzone, z dozorcą broniącym dostępu postronnym, ale za to z kapownikiem, w którym zapisywał, kto wchodzi i do kogo; z kamerami mającymi ponoć chronić mienie. Ponoć, bo nie chroniły przed kradzieżami rowerów i np. wózków dziecięcych (co ciekawe pod domem dziadków mój rower mógł stać całą noc niestrzeżony, a jedyne co go mogło złego spotkać, to niespodziewany deszcz). Nie pomagało również tym zaginionym sprzętom sąsiadów, że domy w tym „lepszym osiedlu” stoją tak blisko, iż widać, co naprzeciwko mają na obiad, kto z kim śpi, a i sznur na pranie dałoby się przeciągnąć pomiędzy nimi bez wielkiego trudu. No cóż, jak kto lubi. Tyle tylko, że może nie wszyscy?

Babka Joanka nigdy nie zaglądała sąsiadom w okna. Nawet jeśli jeden z domów stał bliżej, to oddzielał go od niego ogród z krzewami i drzewami owocowymi skutecznie izolując sąsiadów. Byli blisko, ale jednocześnie daleko. Ale wkrótce zmieniło się wszystko. Nagle trzeba było zacząć zamykać drzwi, bo szarańcza niekoniecznie szanowała prawo własności. To znaczy swojej tak, przecież ogrodziła się przed innymi, ale cudzej niekoniecznie: „przecież było otwarte”. Pamiętam, jak przyszedłem któregoś dnia do babki (dziadek Stanisław już tego nie dożył, ale myślę, że wróci któregoś dnia w innej opowieści) i zastałem drzwi zamknięte. Zdziwiony, ale niespeszony poszedłem więc pod kuchenne okno, przy którym (jak wcześniej pisałem) zawsze wisiał klucz i... nie znalazłem go. Za to w kuchni była babka, która oświeciła mnie, że teraz drzwi się zamyka, a klucz już nigdy nie wróci na stare miejsce. Niezadługo i płot trzeba było podwyższyć. Płot sam z siebie trudno było nazwać płotem, raczej było to niewysokie ogrodzenie służące głównie niewyłażeniu krzewów na chodnik przy posesji. Na tyle niskie, że dorosły mężczyzna przekładał nogę i był po drugiej stronie. Na tyle fajne, że drewniane, więc dzieciak mógł traktować je jak tor przeszkód. Nie miało drutu kolczastego jak ogrodzenie pobliskiego osiedla, jedyną przeszkodą były krzewy agrestu i malin; spotkanie z nimi nie należało do najprzyjemniejszych. No i porzeczki, dość łamliwe, więc można było dostać od babki ścierką po dolnej części pleców za ich połamanie. I tyle. Ale płot trzeba było zrobić nowy, bo szarańcza notorycznie traktowała babczyne uprawy jako darmowe źródło witamin. Przy okazji, podwyższenie płotu wiązało się niestety wymianą furtki. Stara furtka była taka bardziej ozdobna niż praktyczna, służyła raczej temu, żeby Pikuś (wielorasowiec) nie wybiegał na ulicę. I trzeba było też tę nową furtkę zamykać na klucz, bo jak nie była zamknięta, to szarańcza podwórko traktowała jak swoje („przecież było otwarte, przecież nie ubędzie, jak zerwę tych parę jabłek, marchwi i cebuli”). Tyle tylko, że to nie szarańcza sadziła te drzewa. Ale i tak, krok po kroku, dzień po dniu, szkodnik zagarniał coraz więcej. I zagarnął.

* * *
Domu już nie ma, szarańcza go „pożarła”. Babka Joanka się przeprowadziła, ale prawdą jest niestety, że nie przesadza się starych drzew. Małą pociechą jest to, że to „lepsze osiedle” też pomału popada w ruinę, a tamta szarańcza poleciała dalej...
* * *
Powyższe, przyznaję, może nieco przydługie wprowadzenie (albo przywoływanie wspomnień) mnie prowadzi do prostej, ale życiowej konkluzji: z szarańczą nie da się dyskutować, to nie partner do rozmowy, to szkodnik. Szkodniki się zwalcza. Napalmem. Nie chciałbym popaść w pompatyczność, ale wydaje mi się, że od pewnego czasu wszyscy jesteśmy w szponach (albo żarłocznych szczękach) takiego właśnie szkodnika. Szarańczy, która za wszelką cenę chce się „nażreć” bez względu na konsekwencje. Konsekwencje, które dotkną nas wszystkich. Bo podgryzacz żadnych nie poniesie, nażre się, wypasie, zniszczy historię, kulturę, administrację, a potem zostawi połacie spaloną ziemię bez zieleni, sterty toksycznych odpadów i poleci dalej. A my przez kolejne (które to już?) 100 lat będziemy w pocie czoła odbudowywać to, co zostało zniszczone. Jeśli będzie co odbudowywać, bo nawet armia padła łupem destruktora. Chyba nie ma na co czekać...

Bagnet na broń!*
Trzeba krwi!
[...]
Za tę dłoń podniesioną nad Polską —
kula w łeb!


___
* Władysław Broniewski, „Bagnet na broń”, kwiecień 1939.
Zdjęcie pochodzi ze śmietnika historii. Baryt, 7x10 cm, autor NN, podpis ołówkiem na odwrocie: Nr.(5a).

wtorek, 11 czerwca 2013

Alfabet feministy

Aktywistom społecznym i projektantom wizerunku publicznego dedykuję
(może powinienem napisać aktywistką, ministrą i projektantą?).


Człowiek (znaczy się facet) to o życiu (czytaj: kobietach) generalnie wie niewiele, taki niezguła trochę z niego, zakręcony w trybikach: dom-fabryka-dom-zakupy-dzieci-samochód-fabryka-jeść-myć się (o zgrozo!)-łóżko-żona-spać-fabryka... i tak w koło macieju.  Nic więc dziwnego, że na telewizję już czasu nie starcza. Z jednej strony mała strata, bo w telewizji nic nie ma (pomijam mecze polskiej reprezentacji w piłce kopanej, ale te akurat, które nadają się do oglądania nadaje specjalny kanał historyczny), ale z drugiej strony strata wielka — bo skąd w tym wszystkim miałby brać wiedzę o płci przeciwnej, dalej zwanej piękną. Zdarza się więc, wcale nierzadko, że tym kołowrocie codziennym, w trakcie zakupów w supermarkecie, facet staje jak wryty przed szklaną ścianą telewizorów, bo z nich płynie potok, rzeka wręcz, zasadniczej wiedzy o kobietach (celuje w tym telewizja publiczna w ramach tzw. misji), rzec by można, że prawdziwy alfabet prawdziwego męskiego szowinisty, tfu feministy. 
Korzystam z tego źródła wiedzy i ja, a ponieważ pamięć ludzka zawodną jest (a facetów w szczególności, przecież wiadomo nie od dziś, że potrafią zapomnieć najważniejsze daty z życia)  postanowiłem notować sobie to i owo, żeby jakichś faux-pas w kontaktach damsko-męskich nie popełniać. Okazało się przy okazji, że długopis i skrawek papieru są szybsze niż tablet, więc w portfelu noszę rachunki z marketów pobazgrane z drugiej strony notatkami poczynionymi w dziale RTV. Zdaję sobie sprawę, że notatki mogłyby być bardziej rozwinięte, ale niestety nie jestem w stanie robić więcej zakupów (czyt.: nazbierać paragonów). Tak więc dzielę się tą wiedzą, którą posiadłem, a może jakaś dobra dusza podszepnie mi, co pominąłem.

Kobiety, jak to kobiety (a media wiedzą najlepiej):
A.petyt mają nadmierny, to i A.patia jest następstwem
B.iust sobie powiększają (B.reast)Fast, a B.iegunka chodzi za nimi (dziwne, skoro Z.)
C.ellulit mają gratis i C.ebulki słabe
D.epresję (z powodu L.) też
E.stradiolu niedobór szkodzi im (na L.) a E-witaminy brak
F.igury nie mają (tak bez powodu?)
G.azy wydzielają, a na myśl o G.rzybicy G.łowa je boli, G.rypa łamie i G.ardło niedomaga
H.emoroidy walczą u nich o pierwszeństwo z H.aluksami
I.mplanty (ale chyba nie B.?) są im potrzebne 
J.elita mają niedrożne (L.eniwe też? – zaskakujące, bo B.)
K.urze łapki im się robią (wszystkim, czy tylko kurom domowym?)
L.ibido mają obniżone (bo E.)
Ł.ojotok ich nie opuszcza; dziwne bo mają też Ł.upież, a na dodatek Ł.ysieją (plackowato?)
M.oczu nie trzymają nawet podczas M.enstruacji
N.ogi opuchnięte, odmawiają posłuszeństwa, N.erki winne są N.iestrawności, a N.adwaga rośnie (B. nic nie pomaga)
O.tyłe są na ogół to i O.dciski im się robią, a O.drosty mają na O.włosieniu zbędnym
P.achy im farbują ubrania (oraz patrz Ś.), P.ęcherz mają słaby (patrz M.), P.aznokcie się łamią, P.rzerzedzają włosy i ogólnie (patrz R.) P.rzeciekają (patrz M. oraz Ś.)
R.ozdwojone końcówki (czego?) im dokuczają
S.eksualnie nie czują się atrakcyjne bo S.pocone są (patrz Ś.), S.tawy je bolą, a S.topy S.wędzą
Ś.mierdzą (patrz M.)
T.rawienie mają kiepskie (z powodu A. jak sądzę)
U.pławy mają (ale chyba nie M, z tym że i tak Ś.)
W.ątroba (chyba) powoduje W.ypadanie W.ypłowiałych W.łosów
Z.rogowaciała skóra pewnie powoduje Z.aparcia (ale patrz B.)
Ź.le się czują ogólnie (patrz. A.B.C.D.E.F.G.H.I.J.K.L.Ł.M.N.O.P.R.S.T.U.W.Z.Ż.)
Ż.ylaki je bolą (pewnie przez B.), a Ż.ółte Z.ęby mają z Ż.elaza niedoborów

... i tu alfabet się skończył, ale chyba nie żałuję.


* * *

Dziękuję eM., która pomogła mi uzupełnić powyższy tekst. Bez jej znajomości tematu (i kobiecej natury) alfabet zapewne nie byłby kompletny. Aczkolwiek nie ukrywam, że notatki robię nadal. Gdyby zaś ktoś, kiedyś, gdzieś... miał wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za wizerunek kobiety w naszym świecie odsyłam do starszego wpisu o gorących kobietach, powinien sporo wyjaśnić.

poniedziałek, 1 października 2012

Galimatias myśli

Zachciało mi się napisać nowy tekst do bloga, może troszkę bardziej fotograficzny niż poprzednie. Pamiętam jednak o zasadzie, aby najpierw przeczytać, co mądrzejsi, czy też bardziej doświadczeni, starsi, albo po prostu inni — mają do powiedzenia. No i...
* * *
Oczywiście, oczywiście możesz napisać swoją krytykę zdjęcia, ale właściwie po co?
I tak nie wiem o co Ci chodzi, nie rozumiem tych „mocnych punktów”, „wypalonych świateł”. To jest moje zdjęcie, zrobiłem je dokładnie tak, jak zaplanowałem, więc Twoja opinia nie jest mi do niczego potrzebna.
Nie interesuje mnie Twoje zdanie. Ewentualnie możesz napisać, że Ci się podoba, a jak się nie podoba — to najlepiej nic nie pisz. Innym może się podobać.
I nie pisz mi, że zdjęcie jest pozbawione sensu, bo skąd możesz to wiedzieć. Ja widzę sens bo to jest moje zdjęcie, Ty nie musisz.
* * *
No i właśnie. Quod erat demonstrandum

poniedziałek, 10 września 2012

Kupię to zdjęcie

— Tylko, żeby ono było bez tego człowieka, bo wie Pan, prawo do wizerunku itp. — rozumie Pan?
— Ależ oczywiście, wprawdzie on (sztafaż) jest mało widoczny i tyłem, ale może faktycznie bez niego — zrobię nowe.

Serce podskoczyło z radości, bo nie dość, że się fota sprzeda, to jeszcze okazja się trafiła, żeby na plener pojechać. Miejsce znane, a przy takiej pogodzie, jak w tym tygodniu, to parę fajnych fot się uda zrobić; nawet lepszych, bo trochę śniegu spadło i plażę przymroziło nieco.
— Ile Pani proponuje?
— Będzie Pan zadowolony, widzi Pan, duża firma, współpracujemy z wieloma osobami, nie narzekają.


No dobra, skoro tak, może uda się nawiązać jakąś współpracę? Wprawdzie fotografia to tylko (albo aż) hobby, ale miło jest, jak od czasu do czasu zwróci się koszt filmów albo paliwa. Sprzęt spakowany, slajd, średniak, statyw, parę filmów BW bo może uda się przy okazji zrobić coś ciekawego, mniej medialnego (mniej — w sensie kolorków, które dostarcza Velvia), innego, na co pomysł od dawna tkwi w głowie (no i cyfra na wszelki wypadek; wprawdzie doświadczenie podpowiada, że przesiadanie się ze średniego na cyfrę nigdy nie przyniosło nic dobrego, ale co tam, skoro i tak jedzie w bagażniku). Skoro świt, a właściwie sporo przed nim, kawa, termos, kanapki... 80 km bez korków mija jak z bicza trzasł — poranek, albo jak to nazwałem — przedświt. Parę kroków, plaża, fantastyczny wschód, wprawdzie bez chmur, ale za to z zimowymi szaleńczymi kolorami. Zapach kawy z termosu rekompensuje wszelkie niedogodności nocnego wstawania. Warto było. Powrót, spokojny, żeby nie narazić się fotoradarom, slajd do zaprzyjaźnionego labu, rano do firmy...
— Przyniosłem zdjęcia, do wyboru, proszę.
— Ale to są przecież inne zdjęcia, nie tamto, o którym mówiliśmy!
— No przecież mówiłem, że zrobię nowe? Te są lepsze niż tamto.
— Nie, nie, miało być tamto, bez człowieka, wystarczy przecież obciąć, prawda?
— Jak obetnę, to całą kompozycję diabli wezmą przecież!
— Nie, mnie się tak podoba, zresztą potrzebuję na stronę, takie obcięte.
— Nic nie będę obcinał, to moje zdjęcie i ma pozostać takie, jak jest.
— Jak Pan uważa... Trzeba być elastycznym, trudno, inni potrafią się dostosować.


Inni, zawsze inni...
Może inni tak, ja nie nie jestem cyklistą, żeby wywalony drzwiami, włazić oknem. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... o tym wkrótce.
* * *
Pytacie mnie, skąd biorę te opowieści. One są prawdziwe, czasem tylko zmieniam miejsce, płeć bohaterów, żeby zachować ich anonimowość. Niektóre są moje, inne - opowiedziane przy piwie przez kolegów. Przy piwie, w koleżeńskich rozmówkach, bo nikt nie lubi publicznie przyznawać się do niepowodzeń. Wprawdzie przysłowie mówi, że to, co Cię nie zabije, to tylko wzmocni, ale... niektórzy z nas mają wrażenie, że już są jakimś niewiarygodnym, kosmicznym stopem granitu z platyną, a i tak na nas jest coraz więcej zadrapań.

Ja, Kaszëba.

___
Pozowała: Wilczex, Stylizacja: HandvanGod

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Szybcej, szypcej...

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą




Patrząc na moje miasto chciałoby się powiedzieć „spieszmy się kochać miejsca, tak szybko znikają”. Powolna zaraza tocząca Aleję Grunwaldzką oplotła swoimi mackami kolejny zakątek miasta. Zakątek — nieco górnolotnie go określając — niemalże jak zapiecek Pana Boga. Niemalże, bo wprawdzie do luksusów tam daleko, ale za to położony parę kroków od głównej arterii miasta, pięć minut od stacji kolejowej, pętli autobusowej i linii tramwajowej, na zapleczu browaru (dawnego browaru, bo tam macki sięgnęły wcześniej), nad stawem... stawem, którego już nie ma (nie zdążyłem zrobić zdjęć, kiedy się wreszcie wybrałem zastałem tylko ogrodzoną dziurę w ziemi). Niska, parterowa, gdzieniegdzie piętrowa, ceglana zabudowa z okalającymi ją rodzinnymi ogródkami z altanami pochodzącymi jeszcze z XIX wieku zostanie zastąpiona biurowcami z plastyku i sztucznego marmuru, chyba niekoniecznie przypominającymi szklane domy z marzeń Żeromskiego. Na zabytkowym bruku, gdzie nie starczyłoby miejsca gdyby wszyscy mieszkańcy chcieli zaparkować swoje samochody, staną wysokościowce bez parkingów. Oficjalna wersja przyszłości podawana przez popleczników cyklistów brzmi, że pracownicy biurowców będą dojeżdżać komunikacją miejską. Oczyma wyobraźni już widzę te rzesze „białych kołnierzyków” w lakierkach, stojące karnie na przystankach tramwajowych, szczególnie zimą.



Tak więc zielona enklawa, urokliwy zakątek dawnego Wrzeszcza, „Indiańska Wioska” z opowieści Güntera Grassa zniknie z powierzchni ziemi. Zastanawiam się tylko, czy to zwykła bezmyślność, czy też może celowa chęć zatarcia historii kawałka dawnego Gdańska opisanej przez noblistę? Sam Grass jest przecież persona non grata w pewnych środowiskach. Czy za okolicą Nad Stawem pójdą kolejne ulice dolnego Wrzeszcza: Lendziona, Wajdeloty, Lelewela?



Wpadłem tam na chwilę, żeby przypomnieć sobie dawne czasy; stawu — jak wspomniałem — już nie było, więc na szybko, komórką zrobiłem sobie plan na następny wypad z aparatem. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze porozmawiać z ludźmi, jakąś opowieść od nich usłyszeć, aby zatrzymać miejsce w pamięci. Bo czasem odnoszę wrażenie, że wszystko zmierza w jednym kierunku, aby zatrzeć naszą (na razie lokalną) historię i pamięć o niej, zastąpić ją „kościółkami” (określenie „kościółek” podkradłem któremuś z kabaretów, oznacza ni mniej ni więcej, jak centrum handlowe), a całość obudować bankami należącymi do cyklistów i tylko pośrodku zostawić jeden... Barak, który będzie głosił jedynie słuszną (dla niektórych) prawdę...
Ziemia obiecana.







środa, 11 kwietnia 2012

Czas zabijania...

Nie kopie się leżącego, nie, ale ten tekst odleżał dwa lata i chyba niewiele stracił na aktualności, zobaczmy...

Pewnego dnia Lem uśmiercił Pirxa. Elegancko, można by nawet powiedzieć, że zaocznie. Pirx odszedł w niebyt zanim się ktokolwiek zorientował, zanim zdążył zaprotestować. Ileż to razy namierzałem się potem, żeby napisać do Lema, że to się nie godzi, nie można ot tak, likwidować bohatera. Bohatera, który wprawdzie nie aspirował do miana supermana, jakiegoś Seana Connery wywiadu, gwiazdowego pogromcy komet jak Bruce Willis, czy choćby niezniszczalnego Chucka Norrisa, ale po stokroć był od nich wiarygodniejszy w swej roli. Bo był zwyczajny, sam zresztą zdawał sobie z tego sprawę. I chyba ta zwyczajność, czy też poczciwość spowodowała, że jego śmierć uderzyła mnie bardziej niż inne. Nie napisałem do Lema, nie zdążyłem, a on podzielił los Pirxa. Odszedł. Dziś, po latach, zaczynam pomału rozumieć dlaczego tak się stało. Czas Pirxa (i jemu podobnych) zaczął dobiegać końca. Lem zrozumiał to szybciej niż inni. Zabijając bohatera, zanim ten się zestarzał, oszczędził mu życiowych rozterek, zaoszczędził mu otwarcia — do granic niemożliwości — jego zmęczonych poczciwych oczu. Zaoszczędził mu zdziwienia, że czas bohaterów, czy też może bohaterstwa się skończył. Bohaterstwa codziennego, z premedytacją niezauważanego przez media. Bohaterstwa żołnierzy w tzw. misjach w Iraku czy Afganistanie, bohaterstwa policjantów, górników, ratowników i wielu innych - oni sami zresztą, jak Pirx, traktują się całkiem nie po bohatersku. Może i dobrze, bo chyba — jak i ja — nie daliby rady „ogarnąć” tego, co się dziś wyprawia. Okazuje się na przykład (z całym szacunkiem dla zmarłych), że (wg mediów) lepiej rozbić się w doborowym towarzystwie w prezydenckim samolocie, niż umrzeć w pożarze albo zginąć podczas codziennej znojnej pracy, np. w kopalni, czy też „po prostu” w wypadku samochodowym. Codziennie na drogach ginie kilkanaście osób. Ale cóż, media wiedzą lepiej, kto ginie bohaterską śmiercią, nawet jeśli — idąc za głosem internautów — ginie bizantyjski dwór na „darmowej” wycieczce do przedwyborczego lansu na grobach pomordowanych żołnierzy WP. Tak więc, niejako przy okazji kreowania nowych bohaterów, przypomniano sobie o starej maksymie De mortuis aut bene, aut nihil. I cóż - okazało się, że takich herosów to historia jeszcze nie widziała. No bo jak wytłumaczyć, że człowiek, młodszy ode mnie, stał się nagle (nagle, bo do tej pory o nim nie mówiono) junakiem walki o niepodległą ojczyznę? Nie będąc nadmiernie złośliwym, zapytam jednak: jak walczył o tę niepodległą? Dziecięciem będąc pluł cichcem na zomowców, czy czy może wypisywał na murach hasła o ormowcach? Bo z wieku sądząc, tym właśnie mógł się zajmować. No to nie dziwi fakt, że mąż, kojarzący się bardziej z (mniej lub bardziej salonowymi) potknięciami, że przypomnę słynną „Małpę w czerwonym”, „Borubara”, czy też legendarne (ale w żaden sposób niebohaterskie) „Spieprzaj dziadu” stał się z dnia na dzień herosem walki o niepodległą? I tak dalej... nie będę kontynuował. De mortuis aut bene, aut nihil. Nie ogarniam. Pirx też musiał odejść. Jak bohater wprawdzie, ale jednak. Bo on też by nie zrozumiał, że BOHATEROWIENASZYCH CZASÓWWYGLĄDAJĄ TAK, a jedna Henryka Krzywonos nie ratuje sprawy.

Czas zabijania... czy też czas odchodzenia. Na jedno wychodzi. Czas, po prostu, zabierać się stąd. Zabierać się ze świata, którego nie mogę zrozumieć. Nie chciałbym napisać, że chodzi o świat, w którym nadal jest VAT na internet, w którym ZUS tak potrafi wyliczyć składki, że doba musiałaby mieć 40 godzin, żeby można było je spłacić (a zresztą jakby pracować te 40 godzin, to naliczyłby kolejne — czyżby ZUS odkrył formułę perpetum mobile? [no właśnie - dopisek aktualny - rząd znalazł sposób na dobicie społeczeństwa, podniesienie wieku emerytalnego), czy też świat, w którym wzrasta VAT na książki. Książki, które i tak są drogie, więc zabraknie ich w kolejnych domach, powodując tym samym wzrost liczby wtórnych (internetowych) analfabetów. Dobrze — paradoksalnie — że Lem nie żyje, bo napisałby kolejną książkę, i pokusa czytania byłaby zbyt silna? Nie o to chodzi. Tak samo jak nie o to chodzi, że ktoś, za przeproszeniem, „kosi kasę” na charytatywnych SMS-ach. Tak, tak, z każdej złotówki oddanej np. na powodzian, ktoś (łagodnie powiedziane, wiadomo przecież kto) zabiera 22 grosze. Ponoć na pomoc dla powodzian, ale pomoc ta nieco mizerna, a kolejny prezes za to jeździ nową limuzyną. I tak dalej...

Nie znam się na polityce, gospodarce itd., ale też i nie muszę (nie powinienem musieć, prawda?). Powoli jednak przestaję rozumieć, przestaję mieścić się w tych mentalnie ciasnych ramach. Nie potrafię znaleźć się w świecie, w którym wartości oceniane są wg jednoosobowej reguły „białe jest czarne...”.

Lem uśmiercił Pirxa. Ja nie mam swojego Lema, muszę sam podjąć decyzję... dziś, jutro, nie wiem. Nie jestem bohaterem, ale też czuję się zmęczony...

Post scriptum. Krzyża już nie ma. Jest światełko w tunelu.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Per aspera ad ACTA. Requiem

Jakoś tak, albo z powodu wrodzonego lenistwa, a bardziej może z powodu niechęci do uczestnictwa w tzw. owczym pędzie (nawet pomimo niezaprzeczalnej jego słuszności) ominął mnie ten cały zamęt z ACTA. Obserwując rzecz z perspektywy internetu, ze szczególnym uwzględnieniem jednego z portali społecznościowych, doszedłem jednak do własnych wniosków. Pierwszy z tych wniosków — może mniej bolesny dla mnie, jako że przywykałem doń już od czasów towarzysza Wiesława — że władza ma swoje racje, i jej (władzy) arogancja jest niezależnie od tego, skąd pochodzi i kto ją wybrał. Drugi — bardziej mi bliski — że piractwo internetowe to straszna zbrodnia. Za przykład niech posłuży niejaki Zbigniew H., który — gdyby nie piraci — „byłby jak Eric Clapton”. Nie ustaliłem jeszcze jak do tego doszło, że jest poszkodowany, czy internauci „ściągnęli” mu struny, czy też może ukradli dobre dźwięki, zostawiwszy same złe, a te dobre wykorzystują w swoich niecnych zamiarach? Tak czy owak — jestem za. No i trzeci wniosek: piractwo trzeba ukrócić. Niech każdy, kto bez odpowiedniej autoryzacji (czytaj: opłaty) ogląda moje zdjęcia, ma się na baczności. Niech strzeże się ten, kto dajmy na to, ściągnął moje zdjęcie na dysk, albo bodaj znalazło się tylko na moment w cache'u jego przeglądarki. Efbiaj na spółkę z cebeeś zapuka do jego drzwi (zapuka, hehe, wyważy), rzuci na glebę i wywiezie do Guantanamo, a tam już mu zrobią (cytując klasyka) „z dupy jesień średniowiecza”. Żarty się skończyły! Że co? Że artysta ze mnie żaden? No nie wiem, tu mnie drukują, tam o mnie piszą, a zresztą kradzież jest kradzieżą, prawo ma być równe dla wszystkich. Też chcę być, jak Zbigniew H., „biednym” milionerem.
* * *
Zostawiwszy w spokoju emocje, należałoby się zastanowić, czemu (albo komu) to wszystko ma służyć. Skoro siódme przykazanie nadal jest aktualne, skąd te nagłe obostrzenia? Rzecz w tym, o czym większość dobrze wie, że np. podniesienie akcyzy na paliwo niekoniecznie skutkuje wzrostem wpływów do budżetu. Tak samo jest z tymi ściąganymi z sieci grami, empetrójkami czy filmami. Odcięci od możliwości darmowego posłuchania czy obejrzenia tychże internauci nie rzucą się masowo do sklepów, aby kupić płyty, co to to nie. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie, że młodzi, zarabiający 1500–2000 zł (to nie żart, wystarczy popytać świeżo upieczonych absolwentów, szybko sprowadzą na ziemię mity o średniej krajowej) będą raz na tydzień kupować płytę, w następnym chodzić do kina, kolejno potem do teatru (ile kosztują bilety do teatru i jaka jest ich dostępność łatwo sobie sprawdzić), a na koniec miesiąca kupią sobie książkę. Raczej nauczą się żyć bez tych dóbr kultury. Szkopuł w tym, że chyba właśnie o to chodzi. Sprowadzone do codziennej egzystencji młode pokolenie szybko zostanie odmóżdżone. Nakarmione darmową hollywoodzką papką trzeciej kategorii w publicznej TV oraz odgrzewanymi kotletami muzycznymi w publicznym radio, szybko zapomną o kulturze, zajmą się zakupami w jakiejś bierdonce, a aspiracje wyższego rzędu zaspokoją wizytą w tzw. galerii handlowej, z bigmakiem w ręku podziwiając witrynę sklepu jubilerskiego. A potem to już będzie z górki: fabryka-jeść-spać-dzieci-wywiadówka-jeść-zakupy-spać... Stadem owieczek łatwo się rządzi, prawda stara jak świat. Co mnie w tym wszystkim zastanawia, to szybkość z jaką ten nasz Kaszub z dziada pradziada, zwąchał się z cyklistami. Bo zysku na razie żadnego nie widzę, wizy jak były tak są, a straty (w sondażach) ma coraz większe... Na razie niewesoło jednak to wszystko rokuje, pozostało mi więc przytoczyć — jakże prorocze — słowa Jerzego Urbana, „rząd się sam wyżywi”.
* * *
Odpowiadając na niezadane pytanie: Tak, jestem zwolennikiem przestrzegania prawa, aczkolwiek nie do końca akceptuję maksymę dura lex sed lex, prawo ma być dla ludzi, nie ludzie dla prawa. Gdzieś przecież musi być jakiś złoty środek, jakieś światełko w tunelu, nieprawdaż?