wtorek, 26 października 2010

Myśli ulotne trochę

Do dowódcy chciałam młody człowieku! — Oznajmiła starsza pani głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Dyżurny oderwał wzrok od monitora, mocniej nasunął beret na brwi: Do dowódcy? W jakiej sprawie? Pytanie nie było bezzasadne, bo wprawdzie dowódca starał się utrzymywać kontakty z tzw. ludnością cywilną, ale jednocześnie niemiłosiernie ochrzaniał służbę, jak mu przysłano nierozpoznanego „przeciwnika”. Stary, jak powszechnie nazywano dowódcę, nie lubił być zaskakiwany, od tego miał ludzi.
Do dowódcy? A może do kwatermistrza, albo szefa techników? — dyżurny drążył temat.
Nie! Tylko dowódca może załatwić tę sprawę - stanowczym głosem oświadczyła kobieta.
Dobrze, ale skoro tak, to muszę wiedzieć w jakiej sprawie, bo muszę zameldować — sięgnął po słuchawkę telefoniczną.
Chodzi o te hałasy! — starsza pani podniosła głos — ja całymi nocami spać nie mogę! To się musi skończyć!
Dyżurny nagle się zainteresował — A gdzie Pani mieszka? — zapytał, odkładając słuchawkę, a wyciągając dziennik dyżuru, żeby sporządzić notatkę.
Tutaj, przy jednostce, odparła — po drugiej stronie ulicy.
Hm, będzie problem (dyżurny w myślach zaczął się zastanawiać, który z jego kolegów ostatnio dostał awans, medal albo inne wyróżnienie powodujące konieczność natychmiastowego „oblania” z kolegami wzmiankowanego wydarzenia), może lepiej do oficera politycznego (oficjalnie nazywanego wychowawczym, ale wiadomo... polityczny... szuja pierwszej wody, wczoraj komunista, dzisiaj ministrant, ale wyjątkowo zręczny — załatwi sprawę po cichu, ułagodzi; stary dowie się tylko, że sprawa rozwiązana, a dla delikwenta skończy się na przeprosinach, bombonierce i paru służbach poza kolejką), to on zajmuje się takimi sprawami.
Musi być dowódca, u wszystkich innych już byłam — kontynuowała z niezmąconą pewnością starsza pani. Bo wie pan — te hałasy to ja bym jeszcze zniosła, w końcu wdową po żołnierzu jestem, ale wieczorem się to nasila, a najgorzej jak te mózgi zaczynają wychodzić z podłogi.
MÓZGI?! — Dyżurnemu włosy nagle zjeżyły się pod beretem. — Jakie mózgi? — zapytał, próbując nerwowo przypomnieć sobie dane taktyczno-techniczne transportera BWP (czy aby nie zwariował) i na wszelki wypadek, równocześnie „Aniele Boży...”. Bo nie zna się dnia ani godziny, a na służbie to już szczególnie...
Mózgi proszę Pana, takie białe, okrągłe, i jak wychodzą z podłogi to strasznie hałasują. Ja tego dłużej nie zniosę! — podniosła nagle głos — chyba wdowie należy się pomoc?!
To faktycznie poważna sprawa — dyżurny zsunął beret na tył głowy — żartów nie ma, na pewno trzeba pomóc. Ale wie pani, nie powinienem tego mówić — nachylił się w stronę kobiety — ten nasz dowódca to za niski stopień ma, żeby taką sprawę rozwiązać. Tu byłby potrzebny generał (taaa, generał, psychiatra nie generał; przecież stary by go zjadł żywcem za przysłanie takiej interesantki). Wie pani, generał wyśle do pani specjalistów z kontrwywiadu i te mózgi przestaną hałasować. Oni się już nimi zajmą raz na zawsze.
— Ale jak, gdzie? — zajęczała kobieta.
Pójdzie pani tą ulicą w dół, w na skrzyżowaniu w prawo i potem będzie sztab, znajdzie pani. Tam będzie taki dyżurny jak ja, tylko w czapce, nie w berecie, opowie mu pani to wszystko i generał się panią zajmie. Dyżurny wyprowadził starszą panią na ulicę, pokazał ręką kierunek, potwierdził, że dobrze idzie, zasalutował i wrócił na dyżurkę. Zapaliwszy papierosa skonstatował — „jeszcze godzina do końca służby — dzisiaj już nie zdąży wrócić, ufff... szkoda tylko tego czasu co mi zmarnowała bez sensu”. Przymknął oczy i...

Kiedy je otworzył, z plakatu wyborczego patrzyła na niego jowialna twarz, pieszczotliwie nazywanego „budyniem”, pretendenta do władz miasta na kolejną kadencję „nicnierobienia”. Dyżurny przetarł oczy — zdrzemnąłem się — pomyślał. Cholera jasna, jak zwykle: 12-ka odjechała przed czasem — więc zobaczył jej, za przeproszeniem, dupę; 11-ka w ogóle nie przyjechała, więc musiał zaczekać na kolejną 12-kę. Jak dojechał do miejsca przesiadki, to zobaczył tył autobusu T2, na który by zdążył, gdyby przyjechała 11-ka. Ale musiał zaczekać na następny, znowu przez tego tu — na plakacie — który radośnie obwieszczał „a ja chodzę do biblioteki”. No pewnie — pomyślał dyżurny — do biblioteki to i ja bym chodził, ale na razie spędzam czas na przystankach, bo „jaśnie panujący” jakoś nie potrafi zająć się ani dziurawymi drogami, ani komunikacją miejską; podróż zamiast zająć 16 minut, zajęła ponad 30. Jednym słowem, jakiś nieudacznik wytopił mi z życia 20 minut czasu. I tak dzień w dzień, zawsze coś, zawsze ktoś wetknie patyk w szprychy — tak jak starsza pani, tylko ona jakby nie odpowiadała za to co robi, ale inni — chyba tak?

* * *

Ja też wytopiłem czas, miało być o fotografii w internecie: o tym, jak to internet potrafi „zabić” zdjęcie, miało być o jotpegowych natręctwach, i całkiem ludzkich przywarach, o tym że... Ale to już następnym razem, temat — kolokwialnie mówiąc — dojrzewa...

1 komentarz: