środa, 7 października 2009

Daj panie, daj...

Nie oglądam TV, a przynajmniej nie tej publicznej. Tyle tylko, że ilekroć do kogoś zajrzę, to mnie zaatakuje podekscytowany głos reportera opowiadającego o kolejnym „dramacie życiowym”. Głos, od którego nie da się uciec, wwiercający się w mózg jak — nie przymierzając — dźwięk bormaszyny u stomatologa. Empatia wyciekająca wręcz z ekranu w kolejnych odsłonach jakichś „spraw dla reportera”, albo kolejnej „interwencji” atakuje zmysły próbujące zająć się czymś innym. Bo czymże są nasze koleżeńskie dywagacje nad tym, czy czasy wywoływania dla D-76H są inne niż dla D-76, a jeśli tak, to dlaczego — w porównaniu z problemami, „rodziców” jakiejś Rózi, co to ją oddano matce po porodzie, odebrano przez sąd, a potem dzięki tymże reporterom — znowu oddano? Toż owej Rózi jest wszystko jedno, jest kolejnym owocem jakiejś pijackiej balangi brudnej baby z bezzębnym dziadem. I nie zamierzam nikogo obrażać, TV zadbała o to, żebym mógł ich dokładnie i z bliska wszystko obejrzeć. Oko fotografa wychwytuje niedostrzegalne może dla przysłowiowych „gospodyń domowych” elementy składające się na zgrzebną całość — brud, smród i beznadzieja. A ponoć było posprzątane na przyjazd reporterów? To jak wyglądało przed sprzątaniem? Wolę nie myśleć. No ale, skoro została rozpętana wojna medialna, to teraz otrzymają pomoc i nadal będą mogli zająć się tym, co lubią najbardziej*, pozostawiając opiekę nad dziećmi innym. Tak samo, jak ten „biedak”, co to jest ponoć — zaznaczam ponoć — inwalidą (szkoda tylko, że nie w tym konkretnym miejscu; oni tam zawsze mają wszystko sprawne). I nie to, żebym nie współczuł niepełnosprawnym, wręcz przeciwnie, ale zasłanianie się inwalidztwem powinno iść w parze z zakazem posiadania dzieci. Chociaż, z drugiej rzecz strony biorąc, radzą oni sobie świetnie. Tak jak jeden z tych meneli, co to do pracy nie chciało się wziąć, ale do „roboty” (w sensie spłodzenia dziecka) był bardzo chętny. Żyje więc „biedak” z zasiłków wszelakich i 2000 złotych (zasłyszane w TV — sic!) nie wystarcza mu na wszystkie potrzeby. Nosz kurna, ilu ja znam ludzi, wykształconych, młodych, inteligentnych, którzy pracują i żyją za mniejsze pieniądze. Fakt, chyba nie znam żadnego reportera TV, bo oni — jak sądzę — zarabiając dziesiątki tysięcy miesięcznie, 2000 złotych wydają na waciki albo jeden wieczór w knajpie. Tak więc usłyszawszy wspomnianą kwotę puszczają maszynę medialną w ruch: „Trzeba pomóc!”, „Zrobić coś!”. Taaa, jak w starym dowcipie — weźmiemy się i zrobicie. Zrobicie, pewnie — tyle tylko, że czyimiś rękami i za czyjeś (uczciwie pracujących i płacących podatki) pieniądze. No bo przecież nie pieniądze reportera. On nie jest od pomocy, on jest od międlenia jęzorem, nie powiem — czasem nawet z sensem, ale często... tak jak w tej nieszczęsnej opowieści o tym, jak się pociąg wykoleił.
Jednak, jakby nie patrzeć, reporterzy mają i sukcesy na swoim koncie. Menelowi (bo inne określenie nie przechodzi mi przez klawiaturę) wspomnianemu wcześniej, zostanie przydzielony konsultant. Konsultant? — do pomocy, w domu i zagrodzie, w wychowaniu dzieci, w praniu i sprzątaniu i w czym tam jeszcze menel nie daje sobie rady. A że sobie nie będzie dawał rady to pewne, przecież wszystko załatwi konsultant. Za nasze (podatników) pieniądze. Żałuję tylko, że ta instytucja — konsultanta dla meneli — nie powstała już dawno, może wykwalifikowany specjalista zareagowałby odpowiednio wcześniej, zakładając prezerwatywę w odpowiednim momencie, albo — żeby być w zgodzie z WC — wsadzając podopiecznemu łeb do wiadra z zimną wodą. To drugie rozwiązanie bardziej nawet do mnie przemawia, tańsze, a równie skuteczne. I można je powtarzać, ewentualnie — dodatkowo — wylewać tenże kubeł zimnej wody na głowę.
* * *
Konsultant...
Ależ mnie to słowo urzekło; podziałało wręcz twórczo. Bo jakby to było pięknie, gdyby każdemu fotografowi przydzielić konsultanta. Taki konsultant załatwiłby mnóstwo problemów, przyniósł i ustawił statyw, wypoziomował aparat, skontrolował czas, zasugerowałby jednoznacznie: kolego, a zwiększ przysłonę o jedną działkę, albo — przestaw aparat w lewo, a obiektyw w prawo, załóż połówkę i... teraz! wciśnij spust. Czy też nawet sam zwalniałby migawkę, żeby mieć pewność, że nasze zdjęcie będzie udane. Mielibyśmy same świetne zdjęcia, wszystkie splendory spływałyby na nas, a konsultan zadowalałby się swoją porcją owsa (przepraszam, wynagrodzeniem z budżetu). Żeby nie być gołosłownym, któregoś dnia sam miałem możliwość zostania „konsultantem”. Niestety, zaskoczony kategorycznym żądaniem: Weź mój aparat i zrób mi takie zdjęcia, żebym na tym portalu miał ładne komentarze i wysokie oceny, odmówiłem zdecydowanie tłumacząc, że to wtedy będą moje zdjęcia. Nie dotarło. Zostałem potraktowany jako ten nieużyty artysta. No ale, ja nie jestem wynagradzany z budżetu. A prawdziwy konsultant — tak. I menel wie jak to wykorzystać. On chce dmuchnąć, nachlać się (tak wiem, mogłem napisać spożyć alkohol, ale to jednak nie to samo), a potem całym tym majdanem i jego skutkami obarczyć innych. Byle dzieci mu nie zabrali, bo nie będzie zasiłku (czytaj: nie będzie na wódę). Teraz będzie mu łatwiej, bo wszystko załatwi konsultant. A taki konsultant fotograficzny — cóż byłoby to za cudowne rozwiązanie problemów. Myślę, że nawet moglibyśmy sobie pozwolić na spanie do południa zamiast zrywać się o nieludzkiej porze, w środku nocy — aby ustawiając i poziomując statyw zgrabiałymi od lodowatej bryzy palcami, zobaczyć wschód słońca nad morzem. Albo — jak to by było miło, gdyby zamiast brodzenia po mokrych łąkach, wleczenia ze sobą kilogramów sprzętu, potykania się, żeby umazać całe ubranie w błocie podczas ratowania aparatu przed utopieniem — wysłać tam konsultanta, żeby on załatwił sprawę zachodu słońca nad żuławskimi wierzbami. Na pewno dotrze na czas, na pewno będzie zachód, na pewno przywiezie piękne zdjęcia. Wróci, wywoła, pokaże — zobacz, powie — jakie świetne masz zdjęcia. No bo przecież zdjęcia będą moje — on jest tylko konsultantem, a ja spiję śmietankę. Może nawet okażę mu odrobinę serca, podziękuję? Chociaż niekoniecznie, bo przecież nie za moje pieniądze będzie konsultantem, on zostanie opłacony z pieniędzy innych, takich co potrafią sobie znaleźć pracę (zob. Inżyniera żywot własny).
Ileż wspaniałych zdjęć mógłbym zrobić, gdyby nie brak konsultanta. On wiedziałby jak ustawić lampy w studio, jaki dobrać film, żeby modelka po obejrzeniu efektów nie powiedziała... (nic nie powiedziała, może i lepiej?) albo jak wywołać zdjęcie, żeby było dobrze. A tak? Bez wsparcia, i to za darmoszkę (a jakże, bo przecież wg filozofii meneli, płacą tylko głupcy) niewiele z tego wychodzi. Przynajmniej na razie...
* * *
Znowu wymarzłem, piach dostał się we wszystkie zakamarki aparatu, woda — w chwili nieuwagi — nalała mi się do butów, zachodu nie było, światłomierz pokazywał kierunki świata zamiast poprawnych czasów, nowy eksperymentalnie zakupiony wywoływacz — D-76H — okazał się zbyt miękki do tego co zamierzałem, i tak dalej. Mógłby zapytać ktoś, po co mi te kombinacje z wywoływaczem? To proste — ja nie mam konsultanta, do wszystkiego muszę dochodzić sam (albo prawie sam, z pomocą kolegów borykających się z podobnymi problemami — oni też nie mają konsultantów) — nikt mi też nie dokłada do zabawy w fotografię. Wywoływacz do samodzielnego składania kupiliśmy hurtem, żeby było taniej, wspólnie ze Sławkiem, moim sympatycznym kolegą z portalu dla miłośników tzw. analogów, czyli aparatów na kliszę****. Bo jakoś tak... nie mamy wsparcia za państwowe pieniądze.
* * *
Nie, nie chcę konsultanta, lubię (kocham to może za duże słowo) zabawę w fotografię. Cieszą mnie poranki i zachody w dobrym towarzystwie, uwielbiam narkotyczny wręcz zapach kawy z termosu o wschodzie słońca. Lubię siedzenie w ciemni i kwaśny zapach utrwalacza. Lubię. Bardzo. A co mają z tym wspólnego menele? Oni po prostu są, może należy im współczuć braku empatii? Może. To współczuję. Ale z daleka, i niech oni też się ode mnie trzymają z daleka. Bo następny reportaż będzie o mnie...

___
* Określenie ze słownika wulgaryzmów zostało użyte nieprzypadkowo, w pewien sposób odzwierciedla moją, chyba genetyczną wręcz niechęć do takich typów, czy też stan ducha, kiedy podchodzą do mnie pod sklepem i bez żenady naciskają: Panie, kup mi pan oranżadę albo chociaż wodę mineralną (heh, jeszcze mają śmiałość mieć kaprysy) bo mnie tak okropnie suszy po wczorajszym. Nic dodać, nic ująć...

2 komentarze:

  1. No muszę przyznać, że bardzo mi przypadł do gustu Twój styl wypowiedzi. Lądujesz w ulubionych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrowienia zostawię na znak swojego czytania Twoich przemyśleń, z którymi się zgadzam w zupełności. Mamutek.

    OdpowiedzUsuń