

Nie oglądam TV, a przynajmniej nie tej publicznej. Tyle tylko, że ilekroć do kogoś zajrzę, to mnie zaatakuje podekscytowany głos reportera opowiadającego o kolejnym „dramacie życiowym”. Głos, od którego nie da się uciec, wwiercający się w mózg jak — nie przymierzając — dźwięk bormaszyny u stomatologa. Empatia wyciekająca wręcz z ekranu w kolejnych odsłonach jakichś „spraw dla reportera”, albo kolejnej „interwencji” atakuje zmysły próbujące zająć się czymś innym. Bo czymże są nasze koleżeńskie dywagacje nad tym, czy czasy wywoływania dla D-76H są inne niż dla D-76, a jeśli tak, to dlaczego — w porównaniu z problemami, „rodziców” jakiejś Rózi, co to ją oddano matce po porodzie, odebrano przez sąd, a potem dzięki tymże reporterom — znowu oddano? Toż owej Rózi jest wszystko jedno, jest kolejnym owocem jakiejś pijackiej balangi brudnej baby z bezzębnym dziadem. I nie zamierzam nikogo obrażać, TV zadbała o to, żebym mógł ich dokładnie i z bliska wszystko obejrzeć. Oko fotografa wychwytuje niedostrzegalne może dla przysłowiowych „gospodyń domowych” elementy składające się na zgrzebną całość — brud, smród i beznadzieja. A ponoć było posprzątane na przyjazd reporterów? To jak wyglądało przed sprzątaniem? Wolę nie myśleć. No ale, skoro została rozpętana wojna medialna, to teraz otrzymają pomoc i nadal będą mogli zająć się tym, co lubią najbardziej*, pozostawiając opiekę nad dziećmi innym. Tak samo, jak ten „biedak”, co to jest ponoć — zaznaczam ponoć — inwalidą (szkoda tylko, że nie w tym konkretnym miejscu; oni tam zawsze mają wszystko sprawne). I nie to, żebym nie współczuł niepełnosprawnym, wręcz przeciwnie, ale zasłanianie się inwalidztwem powinno iść w parze z zakazem posiadania dzieci. Chociaż, z drugiej rzecz strony biorąc, radzą oni sobie świetnie. Tak jak jeden z tych meneli, co to do pracy nie chciało się wziąć, ale do „roboty” (w sensie spłodzenia dziecka) był bardzo chętny. Żyje więc „biedak” z zasiłków wszelakich i 2000 złotych (zasłyszane w TV — sic!) nie wystarcza mu na wszystkie potrzeby. Nosz kurna, ilu ja znam ludzi, wykształconych, młodych, inteligentnych, którzy pracują i żyją za mniejsze pieniądze. Fakt, chyba nie znam żadnego reportera TV, bo oni — jak sądzę — zarabiając dziesiątki tysięcy miesięcznie, 2000 złotych wydają na waciki albo jeden wieczór w knajpie. Tak więc usłyszawszy wspomnianą kwotę puszczają maszynę medialną w ruch: „Trzeba pomóc!”, „Zrobić coś!”. Taaa, jak w starym dowcipie — weźmiemy się i zrobicie. Zrobicie, pewnie — tyle tylko, że czyimiś rękami i za czyjeś (uczciwie pracujących i płacących podatki) pieniądze. No bo przecież nie pieniądze reportera. On nie jest od pomocy, on jest od międlenia jęzorem, nie powiem — czasem nawet z sensem, ale często... tak jak w tej nieszczęsnej opowieści o tym, jak się pociąg wykoleił.Jednak, jakby nie patrzeć, reporterzy mają i sukcesy na swoim koncie. Menelowi (bo inne określenie nie przechodzi mi przez klawiaturę) wspomnianemu wcześniej, zostanie przydzielony konsultant. Konsultant? — do pomocy, w domu i zagrodzie, w wychowaniu dzieci, w praniu i sprzątaniu i w czym tam jeszcze menel nie daje sobie rady. A że sobie nie będzie dawał rady to pewne, przecież wszystko załatwi konsultant. Za nasze (podatników) pieniądze. Żałuję tylko, że ta instytucja — konsultanta dla meneli — nie powstała już dawno, może wykwalifikowany specjalista zareagowałby odpowiednio wcześniej, zakładając prezerwatywę w odpowiednim momencie, albo — żeby być w zgodzie z WC — wsadzając podopiecznemu łeb do wiadra z zimną wodą. To drugie rozwiązanie bardziej nawet do mnie przemawia, tańsze, a równie skuteczne. I można je powtarzać, ewentualnie — dodatkowo — wylewać tenże kubeł zimnej wody na głowę.
* * *
Konsultant...Ależ mnie to słowo urzekło; podziałało wręcz twórczo. Bo jakby to było pięknie, gdyby każdemu fotografowi przydzielić konsultanta. Taki konsultant załatwiłby mnóstwo problemów, przyniósł i ustawił statyw, wypoziomował aparat, skontrolował czas, zasugerowałby jednoznacznie: kolego, a zwiększ przysłonę o jedną działkę, albo — przestaw aparat w lewo, a obiektyw w prawo, załóż połówkę i... teraz! wciśnij spust. Czy też nawet sam zwalniałby migawkę, żeby mieć pewność, że nasze zdjęcie będzie udane. Mielibyśmy same świetne zdjęcia, wszystkie splendory spływałyby na nas, a konsultan zadowalałby się swoją porcją owsa (przepraszam, wynagrodzeniem z budżetu). Żeby nie być gołosłownym, któregoś dnia sam miałem możliwość zostania „konsultantem”. Niestety, zaskoczony kategorycznym żądaniem: Weź mój aparat i zrób mi takie zdjęcia, żebym na tym portalu miał ładne komentarze i wysokie oceny, odmówiłem zdecydowanie tłumacząc, że to wtedy będą moje zdjęcia. Nie dotarło. Zostałem potraktowany jako ten nieużyty artysta. No ale, ja nie jestem wynagradzany z budżetu. A prawdziwy konsultant — tak. I menel wie jak to wykorzystać. On chce dmuchnąć, nachlać się (tak wiem, mogłem napisać spożyć alkohol, ale to jednak nie to samo), a potem całym tym majdanem i jego skutkami obarczyć innych. Byle dzieci mu nie zabrali, bo nie będzie zasiłku (czytaj: nie będzie na wódę). Teraz będzie mu łatwiej, bo wszystko załatwi konsultant. A taki konsultant fotograficzny — cóż byłoby to za cudowne rozwiązanie problemów. Myślę, że nawet moglibyśmy sobie pozwolić na spanie do południa zamiast zrywać się o nieludzkiej porze, w środku nocy — aby ustawiając i poziomując statyw zgrabiałymi od lodowatej bryzy palcami, zobaczyć wschód słońca nad morzem. Albo — jak to by było miło, gdyby zamiast brodzenia po mokrych łąkach, wleczenia ze sobą kilogramów sprzętu, potykania się, żeby umazać całe ubranie w błocie podczas ratowania aparatu przed utopieniem — wysłać tam konsultanta, żeby on załatwił sprawę zachodu słońca nad żuławskimi wierzbami. Na pewno dotrze na czas, na pewno będzie zachód, na pewno przywiezie piękne zdjęcia. Wróci, wywoła, pokaże — zobacz, powie — jakie świetne masz zdjęcia. No bo przecież zdjęcia będą moje — on jest tylko konsultantem, a ja spiję śmietankę. Może nawet okażę mu odrobinę serca, podziękuję? Chociaż niekoniecznie, bo przecież nie za moje pieniądze będzie konsultantem, on zostanie opłacony z pieniędzy innych, takich co potrafią sobie znaleźć pracę (zob. Inżyniera żywot własny).
Ileż wspaniałych zdjęć mógłbym zrobić, gdyby nie brak konsultanta. On wiedziałby jak ustawić lampy w studio, jaki dobrać film, żeby modelka po obejrzeniu efektów nie powiedziała... (nic nie powiedziała, może i lepiej?) albo jak wywołać zdjęcie, żeby było dobrze. A tak? Bez wsparcia, i to za darmoszkę (a jakże, bo przecież wg filozofii meneli, płacą tylko głupcy) niewiele z tego wychodzi. Przynajmniej na razie...
* * *
Znowu wymarzłem, piach dostał się we wszystkie zakamarki aparatu, woda — w chwili nieuwagi — nalała mi się do butów, zachodu nie było, światłomierz pokazywał kierunki świata zamiast poprawnych czasów, nowy eksperymentalnie zakupiony wywoływacz — D-76H — okazał się zbyt miękki do tego co zamierzałem, i tak dalej. Mógłby zapytać ktoś, po co mi te kombinacje z wywoływaczem? To proste — ja nie mam konsultanta, do wszystkiego muszę dochodzić sam (albo prawie sam, z pomocą kolegów borykających się z podobnymi problemami — oni też nie mają konsultantów) — nikt mi też nie dokłada do zabawy w fotografię. Wywoływacz do samodzielnego składania kupiliśmy hurtem, żeby było taniej, wspólnie ze Sławkiem, moim sympatycznym kolegą z portalu dla miłośników tzw. analogów, czyli aparatów na kliszę****. Bo jakoś tak... nie mamy wsparcia za państwowe pieniądze.* * *
Nie, nie chcę konsultanta, lubię (kocham to może za duże słowo) zabawę w fotografię. Cieszą mnie poranki i zachody w dobrym towarzystwie, uwielbiam narkotyczny wręcz zapach kawy z termosu o wschodzie słońca. Lubię siedzenie w ciemni i kwaśny zapach utrwalacza. Lubię. Bardzo. A co mają z tym wspólnego menele? Oni po prostu są, może należy im współczuć braku empatii? Może. To współczuję. Ale z daleka, i niech oni też się ode mnie trzymają z daleka. Bo następny reportaż będzie o mnie...___
* Określenie ze słownika wulgaryzmów zostało użyte nieprzypadkowo, w pewien sposób odzwierciedla moją, chyba genetyczną wręcz niechęć do takich typów, czy też stan ducha, kiedy podchodzą do mnie pod sklepem i bez żenady naciskają: Panie, kup mi pan oranżadę albo chociaż wodę mineralną (heh, jeszcze mają śmiałość mieć kaprysy) bo mnie tak okropnie suszy po wczorajszym. Nic dodać, nic ująć...

No muszę przyznać, że bardzo mi przypadł do gustu Twój styl wypowiedzi. Lądujesz w ulubionych.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia zostawię na znak swojego czytania Twoich przemyśleń, z którymi się zgadzam w zupełności. Mamutek.
OdpowiedzUsuń