wtorek, 4 października 2011

Idą święta. Antycypacja aneksu


Ito dedykuję. On, jak się dzieli, to ze szczerego serca...

Że co? Że daleko do świąt? Że ledwie rok akademicki się zaczął? Hm, i tak się spóźniłem. Mikołaje już od dawna krążą po mieście, śmiesznie nieco wyglądając w trzydziestostopniowym, popołudniowym, październikowym słońcu. No ale, robota jak robota — jest i nie hańbi. Osobiście jednak nie przepadam za Mikołajami. Przypominają mi, że jakoś tak nie lubię świąt. To znaczy, może i same święta lubię, ale nie cierpię tej nadętej otoczki. Jakby nie patrzeć, bilans „lubienia” jest ujemny. I nawet nie to mnie dołuje, że we wszystkich sklepach moje oczy są nękane przez wyłażące z każdej strony świąteczne potworki mejdinczajna, a w TV, jak co roku, będzie typowy zestaw filmów. Do tego zdążyłem się już przyzwyczaić, zobojętniało mi jak wiele innych niedogodności. Ot, „cena” świąt, każdy chce zarobić. Nawet przestało mnie już boleć, że jak co roku, z precyzją godną szwajcarskiego zegarka, z kątów wyłażą różne, niewidziane przeze mnie od dawna, włazidupy*. Za to nader często odnoszę wrażenie, iż święta (jakby nie patrzeć katolickie) są okresem dziwnego, świeckiego rozgrzeszenia. Ot takie, w domyśle „byłam grzeczna”:
— Wiesz, w prezencie kupię sobie nowy aparat.
— A co? Stary się zepsuł?
— Nie, ale rozumiesz... przestał spełniać moje oczekiwania (czyli nie chce sam robić zdjęć [przyp. autora]), a ten nowy „markpięć” to jest maszyna na miarę oczekiwań — potrafi wszystko.
— Sam kadruje i wywołuje kotlety weselne, oprawia w album i wysyła na facebooka?
— Małpa jesteś. Stara i złośliwa. Idź se robić te swoje slajdy i udawaj, że jesteś artystą.
— Może i nie jestem artystą, ale jestem ekologiczny, robię zdjęcie ciągle tym samym aparatem, nie produkuję bez potrzeby elektronicznego złomu.
— No przecież ja swojego też nie wyrzucę. Oddam w dobre ręce, posłuży jeszcze komuś.
— A ile on ma przebiegu?
— Jakieś 180.000 klatek, ale to niedużo jak na taki aparat, nie uważasz?
— Czy ja wiem? — (gorączkowo liczę w myślach) — to by było jakieś 5000 rolek slajdów; przy optymistycznym założeniu, że robię jeden slajd miesięcznie, musiałbym żyć 400 lat. Faktycznie niedużo, dodaję nieco sarkastycznie. ‌Wiesz — mówię — obdarowany się nie ucieszy, jak za miesiąc aparat padnie. Koszt naprawy tego cuda techniki pewnie będzie wyższy niż cena nowego aparatu, wprawdzie z niższej półki, ale za to sprawnego i z gwarancją — dodaję.
— A kto Ci powiedział, że ja go zamierzam oddać? Zobacz jaki jest zadbany, ani jednej ryski. Sprzedam go i dostanę jeszcze dobrą cenę, jak ktoś się zna, to doceni, że był w dobrych rękach.
— Hm, myślałem, że zamierzasz zapoczątkować jakąś akcję dobroczynną, święta idą, wiesz...
— Oszalałeś? Czy ja wyglądam na jakiegoś rokefelera? Przecież, jeśli nawet — hipotetycznie — komuś dam, a nie sprzedam, to i tak jeden z drugim tego nie doceni. Ale dobrze, że mi przypomniałeś, mam trochę używanych ciuchów, których nie noszę, bo wstyd, to mogę oddać do jakiegoś schroniska — bezdomnym, albo może bezrobotnym?
No i całkiem niezamierzenie uruchomiłem tzw. „świąteczną dobroczynność”. Piszę „tak zwaną”, bo pozbywanie się starych ubrań niewiele ma wspólnego z prawdziwie pojętą dobroczynnością. Żądza medialnego zabłyśnięcia przysłania wszystkie inne. Wracając do przerwanego wątku, a właściwie do szafy, z której się wysypuje to i owo — inaczej mówiąc — trzeba pozbyć się starych ciuchów, aby zrobić miejsce na nowe:
— Zobacz, jaka to fajna kurtka!
— No, pamiętam — odpowiadam — podarłaś ją, jak polazłaś po ciemku w krzaki; puszczam oko.
— Ale mama zacerowała i jest prawie jak nowa, popatrz tylko.
— To czemu jej nie nosisz, fajna jest, w sam raz na taką pogodę jak dziś?
— No co Ty?! W takiej kurtce — toż to obciach. Jak ja bym wyglądała?!
— ...
— Wiesz co? Ja tę kurtkę oddam do schroniska, jeszcze coś się tam znajdzie w szafie ze starych ciuchów, zrobimy bezdomnym prezenty na święta. Albo nie, kurtka i (stary) sweter to za mało — zaraz ogłoszę akcję na facebooku, taki event, wiesz... Zrobi się zbiórkę, a potem hurtem zawiezie do schroniska.
— Hm — rozglądam się po pokoiku — a gdzie Ty chcesz to zbierać, Tobie i tak szafy się nie domykają?
— Nie, no wiesz, nie u mnie, ja zajmę się organizacją, zadzwonię do schroniska itd., a u Ciebie się to będzie zbierać (w domyśle: przecież nie będę się zagracać starymi szmatami [przyp. autora]), kolega ma samochód, to będzie jeździł i zbierał po ludziach, a potem się zorganizuje jeden wspólny transport, rozumiesz? Najważniejsza jest organizacja całości, ktoś przecież musi to ogarnąć!
— Ogarnąć powiadasz? No może i racja, ale wiesz, paliwo ostatnio nie jest specjalnie tanie, może by jakąś zrzutę dla kolegi, skoro to wspólna akcja, a wiesz — natłucze sporo kilometrów po mieście?
— Jak nie chce pomóc, to nie! — koleżanka potraktowała problem jak kłodę pod nogi — Ja tu uruchamiam całą akcję, żeby pomóc potrzebującym (w domyśle: opróżnię szafę ze starych ciuchów, będę mogła kupić sobie nowe, a wszyscy zobaczą jaka jestem szlachetna, o!), a Ty mi tu o takich drobiazgach?!
— No wiesz — mówię — skoro dwie stówy (na paliwo) to dla Ciebie drobiazg, to może po prostu weź tę kasę, idź do jakiegoś sklepu, kup kurtkę, nową kurtkę i daj pierwszemu napotkanemu bezdomnemu/bezrobotnemu?
— Żartujesz sobie — odparła z oburzeniem — Przecież on natychmiast ją sprzeda za pół litra.
— No fakt, to możliwe... — nie można było odmówić racji. Ale, skoro się już zdecydowałaś, to może... może kup np. kurtkę, taką o jakiej marzysz, do tego ciepły sweter i idź do MOPS-u. Tam Ci wskażą, komu pomagają. Podejdź do człowieka, który szuka roboty od dwóch lat, daj mu to wszystko, życz wesołych świąt, odwróć się i wyjdź. Tak po prostu.
— Po prostu? Anonimowo...?

Nie dokończyła, przerwałem jej mówiąc, że nie mam starych ubrań do oddania. Wzrok rozmówczyni wprawdzie sugerował jednoznacznie, że stałem się „wrogiem publicznym nr 1”, ale jakoś lepiej mi się zrobiło; jeszcze jedno zdanie i zabrnąłbym za daleko.
* * *
Zastanawiam się, czy dając komuś stare ubrania, chcę aby poczuł się jeszcze gorzej? Biedniejszy, źle ubrany, potraktowany z góry przez wyfiokowaną paniusię (wyżelowanego panicza) z pretensjami? Czy chciałbym — idąc za głosem Anthony'ego de Mello — brać udział w dobroczynności, która tak naprawdę jest „prawdziwą maskaradą interesowności przebranej za altruizm”? Tak, wiem, czasem liczy się po prostu efekt, nieważne jak do niego dochodzi, ale głos Jacka Londona — stanowiący, że „Dobroczynność nie polega na dawaniu kości psu. Dobroczynność to kość dzielona z psem wówczas, gdy jesteś równie głodny jak on” — przemawia do mnie ze zdwojoną mocą. Może obdarowani, zamiast starych ciuchów, woleliby aby znaleźć im pracę? W starych ciuchach nie zrobią dobrego wrażenia na potencjalnym pracodawcy. Tak to już jest, że pierwsze wrażenie często jest najważniejsze. A'propos pracy, napisał do mnie Dmytro. Poprosił, abym zareklamował jego firmę (dziwna sprawa, czyżby ktoś ten mój blog czytał?). Nie owijając w bawełnę, nie obiecując gruszek na wierzbie ani miliona w środę czy też w sobotę, ujął mnie tym. Tak więc — idąc za głosem Leszka Kołakowskiego, który mówi „Liczmy na wzajemność, a nie dobroczynność. [...] Liczmy na to, że weźmiemy tyle, ile damy” — zamieszczam. Jeśli ktoś szuka pracy, to a nuż... znajdzie ją tutaj. Może komuś pomogę, może...

___
* Problematykę włazidupów omówiłem oddzielnie.

2 komentarze:

  1. Jak już dawać to może anonimowo... Bo ja wiem. Czasem tak robię. p-m.

    OdpowiedzUsuń
  2. dziwna sprawa, czyżby ktoś ten mój blog czytał?

    no sa tacy co to i probuja czytac ale jak sie pisze jeden post na 6 miesiecy to ipewnia najbardziej z cierpliwych zaczynaja mac watpliwosci...
    pozdrawiam
    S.

    OdpowiedzUsuń