środa, 30 marca 2011

Kibole i zdjęcia a cykliści

Gonitwę myśli spowodował u mnie reportaż o jakiejś około piłkarskiej burdzie w Kownie (to chyba już na Litwie? Nie wiedziałem, że Litwa ma drużynę piłki nożnej, chyba jakąś amatorską?). Piłki kopanej polskiej nie oglądam, bo i tak nie ma na co patrzeć (wiadomość z ostatniej chwili: nasi przegrali z drużyną litewską, bo ponoć kolor trawy na boisku był nieodpowiedni!), ale za to z rozczuleniem obejrzałem, jak kolejny rząd nie może sobie poradzić z prostym problemem kiboli, problemem który w cywilizowanej Europie już od dawna nie istnieje. A nawet jeśli istnieje, to marginalnie, nie na tyle jednak, aby zajmował lwią część czasu ogólnokrajowych wiadomości. I to wszystko w przededniu EURO 2012. Nie to, żebym był zainteresowany jakimiś rozgrywkami, ale na tyle utrudnią mi one życie, że nie da się przejść obojętnie obok indolencji rządu. Bo rząd sobie nie radzi. Chyba z niczym sobie nie radzi. O przepraszam, radzi sobie — jednym śmiałym, wręcz heroicznym posunięciem poradził sobie z „dopalaczami”, odcinając licealistów od możliwości zakupu wzmiankowanych w lokalnym sklepiku za rogiem. Tak, to było osiągnięcie... teraz licealiści muszą kupować używki w internetowych serwisach aukcyjnych, przychodzą one pocztą jako pomoce naukowe z biologii i chemii, poza wszelką kontrolą. No ale jednak można. A z kibolami się nie udaje. Może dlatego, że czeladź szkolna jakoś tak mniej niebezpieczna jest, więc i obawa o rozruchy społeczne mniejsza?
* * *
Nie o tym jednak miałem... Robotę sobie znalazłem. Sam, bo z bezrobociem rząd sobie również nie radzi. No może nie do końca sam znalazłem, bo z pomocą kolegów jednak, ale żaden urząd pracy, w którym na dzień dobry proponują mi przekwalifikowanie się z mechanika na kwiaciarkę lub handlowca, nie był zaangażowany. Rząd i jego urzędnicy więc mogą spać spokojnie. Robota jak robota, wprawdzie nie jako fotograf, więc może niekoniecznie odpowiadała moim aspiracjom, ale zauroczyło mnie ogłoszenie. Salary miało być 19 tysięcy funtów (niestety nie miesięcznie, a rocznie; zapomniałem dodać, że robota w Londynie?) plus premia. Spodobało mi się. Nie jakieś tam „wysokie zarobki” tylko konkretnie, tyle a tyle. Bo do tej pory (przynajmniej w Polsce), to na sam koniec rozmów o pracę okazywało się, że te wysokie zarobki to płaca minimalna plus bliżej nieokreślona premia, pod warunkiem, że się wykażę. A tutaj proszę — uczciwie, nikt nie obiecywał pracy w młodym, dynamicznym i rozwijającym się zespole z możliwością awansu (czytaj: jak wygryzę kolegę to dostanę jego stanowisko, swoje zarobki i na dokładkę jego obowiązki), nie oczekiwał znajomości przynajmniej dwóch języków obcych biegle w mowie i piśmie. No tak, ale w tej prostej pracy za dodatkowe języki pewnie musieliby dopłacać? Pewnym ograniczeniem było wymaganie doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku. A jakiego doświadczenia można wymagać od palacza? Pisałem, że chodziło o pracę palacza? Nie? No ale dlatego właśnie płaca była niewygórowana, za te 19 tysięcy funtów — jak zostałem uświadomiony — da się żyć, całkiem spokojnie, bez szaleństw jednak. No ale... może na filmy, czarno-białe, wystarczy? Oczyma wyobraźni widziałem te spocone torsy innych palaczy, pokryte węglowym pyłem, ze strużkami potu rysującymi witraże na ich muskulaturze. Te przeraźliwe białka oczu, czarne spracowane dłonie, ogromne szufle, ogień gorejący w piecu, szybki pokerek podczas przerwy na lunch (oczywiście w kotłowni) — czułem się już niemalże laureatem World Press Photo... to jest to! Palacz. Zwłok. Robota w krematorium... Cholera jasna, stąd to wymaganie doświadczenia w podobnej pracy, robota w garniturze; nie — nie nadaję się. Doświadczenia mi brak. Niemniej jednak, naukę jakąś wyniosłem. Nie zawracałem czasu ewentualnemu pracodawcy, oszczędziłem własnego. Czytanie/słuchanie ze zrozumieniem to same zyski, prawda? Kurczę, znowu zboczyłem z tematu.
* * *
O czym to ja chciałem... A, no tak, o zdjęciach. Temat rzeka, znacie to poczytajcie... Kobieta, nie najstarsza, ale też nie jakaś — za przeproszeniem — siksa, całkiem rozsądnie wyglądająca (tak, tak, wiem... pozory często mylą): Pan robi takie fajne portrety, widziałem w internecie, czy mógłabym się o takie uśmiechnąć? Patrzę na nią, przymykam jedno oko, starając się ocenić jak będzie wyglądać w obiektywie. Ona — puszcza do mnie oko i zaczyna się krygować, traktując chyba moje spojrzenie jako początek gry wstępnej. Cholera jasna — myślę sobie — nie jest dobrze, jak za dużo zacznie sobie wyobrażać, to będzie jeszcze gorzej. Ale w pewnym momencie widzę, że ułożenie głowy, błysk światła w wąsko osadzonych, ciemnych oczach, rokują nie najgorzej, więc mówię — Z przyjemnością (no i po co to mówiłem; po co było mówić „chętnie” czy „z przyjemnością”?), możemy się umówić na kilka zdjęć. Proponuję więc, aby było taniej, umowę non profit — ona kupuje filmy, ja pokrywam koszt wywołania i skanowania, ona w zamian otrzyma sześć jotpegów do zamieszczenia w portfolio na jednym z portali społecznościowych i jedną odbitkę (dla męża, jak się okazuje), a ja zgodę na opublikowanie zdjęć z jej wizerunkiem w swoim fotograficznym portfolio. Pełna zgodność, tym bardziej, że na dźwięk słowa „taniej” zapalają się ognie w jej oczach. No dobra, te ogniki da się wykorzystać na zdjęciach, coś z tego będzie. No i tylko portret, żadnych innych zdjęć. Świetnie, jasna sprawa.
Ustawiam, a właściwie włączam lampy, żeby ją oswoić ze światłem, ona za to odsuwa krzesło. Tłumaczę, żeby tego nie robiła, bo komplikuje sprawę, ale tak naprawdę gadam tylko po to, aby rozluźnić napięcie, bo widzę, że pomimo chęci na zdjęcia, sztywna jest jakby kij połknęła. Zakładam film. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie... widzę, że na razie nic z tego, ale ona rozluźnia się pomału. Wprawdzie ten film pójdzie do kosza, ale drugi już powinien być OK. I dobrze, tego się spodziewałem. Poprawia makijaż, gadamy — ona pyta, ile jest zdjęć na filmie, ja na to, że 12. Ona szybko liczy, że będą 24 zdjęcia, ja na to, że nie, że 6, bo taka była umowa. Pyta więc, co z pozostałymi, ja na to, że nie wszystkie są udane, są i lepsze i gorsze, ja wybieram te, które uznam za lepsze. Czas mija pomału, mam już co zamierzyłem, ale ona się rozkręca: A może pokażę kawałek ciała? Mężowi się spodoba — zagaduje. Widzę, że męczy ją fakt, iż jej nie podrywam, nie prawię komplementów, bezosobowo proszę o poprawienie bluzki, nie dotykam, pokazuję tylko, jak ma poprawić włosy itd. Śmieję się w duchu, bo chyba bierze mnie za geja. Nie chce zrozumieć, że ja fotografuję i mam z tym wystarczająco dużo zajęcia. Naciska jednak na kolejne zdjęcia. Patrzę na zegarek, bo za chwilę następny chętny przychodzi, a nie chcę, aby się spotykali, tym bardziej że pani wścibska jest nieco, a ja nie mam chęci na wymianę ploteczek. Robię jednak jeszcze parę zdjęć, bo pani się rozkrochmaliła wytargowawszy 15 minut mojego czasu; widzę że będzie miała o czym opowiadać koleżankom, a to jest dla niej równie ważne. Niech tam, zadowolona klientka jest najlepszą reklamą.

Zdjęcia... Ogląda je z uwagą na ekranie laptopa, bo jeszcze musi wybrać to, z którego zrobię powiększenie. Ogląda, jedno, drugie, trzecie... szóste (a nawet siódme, bo mi się spodobało). A gdzie reszta? — pada kardynalne pytanie. Umowa była na sześć zdjęć, dołożyłem gratis siódme, a reszta... reszta jest mniej udana, odpowiadam zgodnie z własnym sumieniem. Ale mogłabym zobaczyć? — przewraca oczyma, wyginając usta w podkówkę — baaardzooo proszę. Widzę, że nie odpuści. Typowa przedstawicielka cyklistów, którym zawsze się wydaje, że wszyscy chcą ich oszukać, i nigdy nie są zadowoleni. Choćby czterdzieści lat kręcili się po mieście szukając domu, to każdy następny jest lepszy od poprzedniego ale gorszy od następnego (a i tak wprowadzą się do kogoś na waleta i będą bez końca narzekać na ciasnotę); i tak samo ze zdjęciami, musi się potargować, bo bez targowania się nie dowie, czy aby następne nie będzie lepsze? Niechętnie pokazuję jeszcze kilka, świadom ich niedoskonałości. No i się doczekałem, miękkie serce zawsze skutkuje bólem poniżej pleców. Ooo!, a to jest piękne, a Pan nie chciał mi go dać! Niech Pan zobaczy jak ładnie wyglądam w czerwonym staniku! — mojemu mężowi zawsze się w nim podobam! Proszę Pani — mówię zgodnie z prawdą — to już sprawa Pani małżonka, ja na temat jego gustu nie podejmuję żadnej polemiki. Obraziła się, ale bardziej na pokaz niż w rzeczywistości, bierze te dodatkowe zdjęcia zgrane na płytkę i wychodzi zadowolona z siebie. W sumie to najważniejsze, ufff. Nie ma jednak „róży bez ognia”. Wychodząc obiecuje solennie, że — zgodnie z umową — po zamieszczeniu ich w internecie, podpisze autora. Mówię, że niepotrzebnie, nie obrażę się (wiedząc już co będzie, oczywiście do internetu wybierze te gorsze, niewybrane przeze mnie, a ja — jak zwykle — wyjdę na beztalencie), ale nie daje się przekonać, umowa to umowa — akcentuje twardo.
* * *
Zapytałby kto, co wspólnego ma problem kiboli ze zdjęciami? Ano ma, tak jak rząd nie potrafi być twardym w stosunku do nich (kiboli) — a wiadomo, że jak nie działa siła argumentów, to działa argument siły — kibolowi jednemu z drugim trzeba tak przypier... (przepraszam) pałą, żeby nie mógł siedzieć przez dwa tygodnie, a pręgi na plecach długo przypominały mu co, jak i dlaczego. Może to naciągana nieco paralela, ale ze zdjęciami jest tak samo, twardym trza być, upartym, i stawiać na swoim. Bo jak nie, to czeka mnie pakowanie manatków i szukanie roboty w kotłowni. Ale co ja mogę, może ktoś, kto dobrnął do końca, ma jakiś pomysł??? Bo następne foty już wkrótce...

środa, 23 marca 2011

Kaming Són

Obserwując mnożące się jak przysłowiowe grzyby po deszczu kolejne fotograficzne przedsięwzięcia, a to jakąś szkołę fotografii, a to akademię aktu czy też portretu, warsztaty i plenery wszelakiej maści, zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych, w których zawsze żelaznym gwoździem jest udział „znanego fotografa”, pomyślałem sobie: a może by zarobić parę groszy? Wprawdzie nie jestem znanym fotografem, owszem może znanym tu i ówdzie, bardziej przez kolegów, którzy mają podobne upodobania (nie tylko fotograficzne), niż przez resztę świata; nawet nie mogę się pochwalić tym, iż „jestem znany z tego, że jestem znany”, ale przecież... pecunia non olet, prawda? Tym bardziej zapaliłem się do pomysłu, że podstawy wiedzy fotograficznej posiadłem, a żyjąc już parę lat na tym świecie zauważyłem, iż naszą narodową cechą jest to, że jak coś, jakąś wiedzę, otrzymujemy za darmo, to nie doceniamy jej. Natomiast jeśli za tę samą wiedzę musimy zapłacić, to chełpimy się nią na prawo i lewo. Tak więc potrafię wskazać na zdjęciu mocne punkty, jak założę okulary to widzę czy są ostre czy nieostre (zdjęcia, nie okulary), nawet trójkącik niejeden liznąłem, tfu... trójpodział miałem napisać. Tak czy owak, jakby była taka potrzeba, dam sobie radę, a klient, który zapłaci będzie wiedział za co. Nie w tym rzecz jednak, takich „akademii” jest w bród, więc aby przyciągnąć do siebie klienta, trzeba mieć w zanadrzu coś, czego nie oferują inni. Business plan (zauważcie, że z angielska; użycie obco brzmiących zwrotów podnosi wartość całego przedsięwzięcia, oczywiście trzeba zachować umiar) miałem w zasadzie gotowy, wiele scenariuszy sprawdzonych w praktyce, trzeba było je tylko dostosować na potrzeby marketingu całego przedsięwzięcia. Zapraszam więc na I Ogólnopolskie Spotkania Okołofotograficzne.

Kaming són, czyli... „Weekend u Malczera”
Gwarantowane są:
— duszna atmosfera piwnicy z okresu zimnej wojny,
— kłęby dymu tytoniowego niewiadomego pochodzenia (dla zaawansowanych raz na godzinę przewidziano możliwość założenia maski pgaz produkcji radzieckiej, początkujący zaś — warunek płatny dodatkowo — mogą skorzystać z tzw. e-papierosów),
— opary alkoholu w dowolnych markach i ilościach,
a ponadto:
— udział ZNANYCH (sic!) fotografów,
— wykład o przewadze knota nad gniotem,
— 1 (słownie: jedno) poglądowe zdjęcie do tematu: „Wyższość systemu stref nad fotoszopą lub odwrotnie”,
— gorąca dyskusja o wyższości mojszego TWA nad twojszym,
— burda w trakcie wymiany poglądów (dla zaawansowanych również z możliwością wezwania policji),
— mordobicie I (dla zaawansowanych z możliwością przejazdu radiowozem i skierowaniem wniosku o ukaranie w trybie przyspieszonym do sądu grodzkiego)
lub
— mordobicie II (dla zaawansowanych z możliwością szycia obrażeń bez znieczulenia na ostrym dyżurze w akademii medycznej),
— nocleg I — w pobliskich krzakach (dla zaawansowanych jest możliwość noclegu w celi pobliskiego komisariatu).
— nocleg II — dla zaawansowanych — na torach tramwajowych (w godzinach 1:30–4:30)
— jedno koedukacyjne WC i jedną zapychającą się umywalkę (dla początkujących, za dodatkową opłatą, istnieje możliwość skorzystania z miednicy i/lub obciętej butelki po wodzie mineralnej),
— jedna butelka wody mineralnej gazowanej (lub nie, do wyboru przez zajęciami), jedna na wszystkich uczestników — na rano.

Warunki udziału:
— organizator zastrzega sobie bezwzględny zakaz wykonywania jakichkolwiek zdjęć w trakcie warsztatów. Jak wiadomo, najlepsze zdjęcia powstają w wyobraźni [© Malczer] więc aparaty nie będą potrzebne. Dopuszczalne jest jedynie kadrowanie za pomocą ramki ze złożonych palców obu dłoni (początkujący, na specjalne życzenie — płatne dodatkowo — otrzymają zgodę na kadrowanie za pomocą ramek wyciętych z kartonu lub innego sztywnego tworzywa),
— organizator zastrzega sobie możliwość konfiskaty sprzętu fotograficznego (w tym telefonów) jeśli w trakcie warsztatów posłużą do czegokolwiek innego niż tylko jako argument w dyskusji,
— organizator nie zapewnia sprzętu służącego jako argumenty w dyskusji, uczestnicy na własny koszt dostarczają (do wglądu) wyżej wymieniony; przypomina się, że w grę wchodzi tylko wyposażenie fotograficzne: aparaty, obiektywy, monopody, statywy, torby itp.; inny sprzęt będzie powodem bezwarunkowego skreślenia z listy uczestników,
— organizator zastrzega sobie konieczność wykonania zdjęć uczestników „przed”, włącznie z opisaniem ich imieniem (nickiem) i nazwiskiem, w celu dokumentalnym, aby uczestnik następnego dnia mógł ustalić jak się nazywa, a także adresem niezbędnym do dostarczenia rodzinie ew. zwłok (opcja płatna dodatkowo przed zajęciami, w przypadku niewykorzystania koszt — jakkolwiek by to brzmiało — będzie zwracany),

W trosce o właściwy poziom zajęć (pomroczność jasna nie będzie tematem warsztatów) organizator zastrzega sobie konieczność depozytu kluczyków samochodowych, praw jazdy i dokumentów pojazdu, do momentu, w którym uczestnik zajęć będzie w stanie bez zająknięcia wypowiedzieć zdanie W czasie suszy szosą suchą szedł Sasza z Konstanynopolitańczykiewiczówną niosąc stół z powyłamywanymi nogami do królowej Karoliny noszącej korale koloru koralowego w Szczebrzeszynie bo tam chrząszcz brzmi w trzcinie albo po prostu — Gibraltar.

Organizator przewiduje możliwość zorganizowania dodatkowych, nocnych spotkań w plenerze, m.in. z noclegiem na plaży: dla początkujących — w terminach letnich, dla zaawansowanych — na przełomie stycznia i lutego.

Ilość miejsc jest ograniczona; decyduje nie kolejność zgłoszeń (program nie przewiduje tzw. pójścia na łatwiznę), ale zaproponowana cena i ilość zadeklarowanego środka wspomagającego wyobraźnię i płynność wymowy.

Jako, że warsztaty są okołofotograficzne, organizator nie neguje możliwości wykonania zdjęć „po”, ale jest to opcja tylko dla zaawansowanych (ze względu na możliwości ewentualnych rozwodów i związanych z nimi kosztów) — płatna dodatkowo 100%.

Numer konta, cena (ta, którą sami uczestnicy zaproponują w zgłoszeniu) i termin weekendu zostanie podany wyłącznie zakwalifikowanym kandydatom za pomocą e-mail (pozwoli to uniknąć przypadkowych uczestników, którzy chcieliby cichcem dołączyć do grupy na tzw. krzywy ryj).

Oferta skierowana wyłącznie do osób posiadających poczucie humoru, politykom i im podobnym już dziękujemy.

Płatność oczywiście PRZELEWEM.

poniedziałek, 21 marca 2011

Zrobię Ci zdjęcie

Wiesz, zrobiłbym Ci zdjęcie...
— A po co?
— No jak to po co? Żeby mieć Twoje zdjęcie.
— Przecież masz już moje zdjęcie.
— Tak, ale sprzed 20 lat. Chciałbym nowe.
— A po co nowe, tamto jest złe?
— Nie jest złe, ale... jesteś starsza, inna.
— To ty pewnie uważasz, że jestem stara i brzydka, tak?!
— Nie, ale chciałbym mieć na pamiątkę — takie zwyczajne, domowe zdjęcie.
— A ty to pewnie myślisz, że wkrótce umrę, co?


Opadły mi... Nie tylko ręce, wszystko mi opadło. Chciałoby się zrobić przyzwoite, porządne, jednym słowem — takie normalne zdjęcie własnej matce. I nic. Cały misternie skonstruowany plan, światło wielekroć pomierzone, przyniesione w plecaku lampa i przedłużacz, blenda na wszelki wypadek — całość gotowa do zmontowania w dwie minuty, film w aparacie — wystarczająco czuły, żeby zrobić zdjęcie opierając sprzęt o stół (czas ustawiony, przysłona też), ale jednocześnie drobnoziarnisty, żeby własna matka nie wyglądała jak posypana piaskiem — wszystko poszło w las. „Nie, bo nie” i koniec. I nie to, żeby nie wiedziała jakie zdjęcia robię; ogląda je, podobają się, ale jej jednej nie mogę zrobić zdjęcia. Co innego wujek-daltonista, on może. Głównie knoty przy jedzeniu, z ostrą pizzą na pierwszym planie, a resztą koszmarnie pociętą, w pół głowy, pół oka, jakby na ostrej popijawie robione — wujek może. Mi nie przysługuje ten zaszczyt. Mam dziesiątki zdjęć zrobionych różnym ludziom, znajomym i takim spotkanym na ulicy, ciotkom i kuzynkom wszelkiego pochodzenia; mówię im, że zdjęcie na pamiątkę i jest OK. Matce nie mogę. Nie wiem, czy boi się — jak Indianie — że aparat wyżre jej duszę? Sam nie wiem. Czas leci, a ja nadal nie mam zdjęcia własnej matki. Niby nic, nie jest mi ono potrzebne, nie będę go pokazywał w internecie, ma być dla mnie, takie od serca, żeby czasem „zaocznie” spojrzeć jej w oczy. I nic, nic... a może coś robię nie tak?
Czy Wy też tak macie? Bo już straciłem wszelką nadzieję...

piątek, 25 lutego 2011

Oni tu są

Oni czuwają żebyśmy się aby nie wychylili ponad przeciętność. Żebyśmy się kręcili w kółko, jak przysłowiowe ... w przeręblu. Domeczek, trawniczek, pieseczek. Żona, mąż, dziecko, autko. Takie samo autko, jakaś skodka, opelek, fiacik. Dla bardziej ambitnych pasacik. To oni decydują, że pasacik dla tych bardziej ambitnych. Ale tylko trochę bardziej. Ewentualnie coś kombi dla ekstrawaganckich. Ale ta ekstrawagancja musi być uznana, inaczej właściciela dotknie ostracyzm. Absolutnie nie może to być daczia ani tata, czy coś w tym rodzaju. Jeżdżąc czymś takim, jesteś gorszy i zepchnięty na margines. Oni nie lubią gorszych. Uważają wprawdzie, że wszyscy są gorsi od nich — wybranych, ale gorsi mają być równi, koniec kropka. Tak samo nie lubią, jak się ktoś wychyli z jakimś sabikiem albo volvikiem. Niedobrze. Oni szybko dadzą zarobić pozostałym, żeby podrównali w górę i kupili dodża, szewrolecika albo fordzika. Ma być równo. Nawet jak już jest lepiej, to ma być lepiej, tak jak oni sobie wymyślili. Odszczepieńcy będą spychani na margines i eliminowani. Tak samo jest z wczasami. Trzeba jeździć tam, gdzie się jeździ. Na południe, można w Tatry, ale lepiej w Alpy. Bo wszyscy jeżdżą w Alpy. Kto to słyszał, żeby pojechać na Łotwę, Litwę czy do Estonii? Wyjazd w tamte rejony stawia wszystkich w niezręcznej sytuacji. Lepiej — dla dobra ogółu — tego unikać. Nawet kosztem nieudzielenia urlopu takiemu „dziwakowi”.

Powiecie, że piszę bzdury
Poważnie? Naprawdę tak myślicie? No dobrze... to niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego po wpisaniu w popularną wyszukiwarkę (potocznie nazywaną wujkiem góglem) wymyślonego przeze mnie na poczekaniu Jacka Maczewskiego (wiem, wiem, na pewno ktoś taki istnieje, ale ja go akurat nie znam), znajduję wszystko, tylko nie to, czego szukałem? Tak, tak, wiem... inteligentne samouczące się algorytmy uznały, że się pomyliłem, że chciałem wyszukać Jacka Malczewskiego. Tylko z jakiego powodu te algorytmy uznały mnie za idiotę, który nie odróżnia Maczewskiego od Malczewskiego? No tak, to jest kwestia tego wyrównania, ale tym razem w dół; wszyscy mamy być równo głupi. A poza tym, a nuż ten Maczewski to jakiś gej (a może goj?) odmieniec? Przecież, gdyby ten algorytm „chciał być” pomocny to wystarczyłaby podpowiedź w pierwszej linijce: Czy chodziło Ci o: jacek malczewski? Ale po co? Dostaję więc całą stronę wyników z Malczewskim, zanim przebrnę przez nią, pewnie zapomnę czego szukałem. A może o to chodzi? Żeby dociekliwy delikwent poczytał o Malczewskim. Zdrowo, niekonfliktowo, on już nie żyje... bezpieczna lektura. Z ciekawości zajrzałem do innej wyszukiwarki, tam wyniki wyglądały trochę lepiej: We have included jacek majewski results - Show only jacek maczewski. Niewiele lepiej, ale jednak. Czyżby oni bali się przyznać do własnej indolencji i maskują ją na wszelkie możliwe sposoby? To chyba jednak zbyt daleko posunięte stwierdzenie. Prawdą jest jednak, że starają się ograniczyć nasz świat.

Co to ma wspólnego z fotografią?
Zaglądam ostatnio na pewien portal społecznościowy (jak wielu, nie jestem w tym jakoś odosobniony, ale też nie wstydzę się też do tego przyznać). Szukam tam nie tyle nowych znajomości, bo tych mi nie brakuje — bardziej brakuje mi na nie czasu, ale zdjęć — zdjęć, których autorzy, czasem ze względu na tzw. mniejszą medialność, nie zamieszczają na portalach fotograficznych. Zdjęć z autorskim zadziorem, z różnych stron świata, różnych ludzi i wielu rzeczy, których nie zobaczę na własne oczy. Tylko że to nie jest takie proste. Okazało się, że aby obejrzeć zdjęcia z Turcji, Abchazji, Mongolii, Palestyny czy Chile, trzeba być „znajomym” autora tychże. Szuka się więc kolegi, który słyszał, że „znajomy poleconego zna szwagra wujka znajomego”. Czyli wracamy do punktu wyjścia — trza mieć „dojście”. Jak za komuny: kółeczko wzajemnej adoracji, znajomi znajomych, sami swoi, wszyscy wszystko wiedzą — jednym słowem... wszystko pod kontrolą. Algorytm podsunie* paru kolejnych „znajomych” o których wiadomo, że robią praworządne i prawomyślne zdjęcia. Takie wzorcowe. Mocne punkty, trójpodział, właściwy balans bieli, odszumione itp. Jeśli aparat szumi, to udzielą Ci kredytu na lepszy, taki co nie szumi. Żadnych szaleństw. Szaleństwa są niewskazane, bo nie wiadomo do czego mogą doprowadzić. Ekscentrykom wprawdzie pozwoli się robić zdjęcia kwadratowe i ziarniste, nawet na filmie, ale ekscentryzm musi być przez „onych” zaakceptowany. Bo inaczej kiepsko. Nikt nie doceni, nie zauważy, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli natomiast jest w normie (ten ekscentryzm), to może się zadba o wyróżnienie, przyzna nagrodę w konkursie, napisze ze trzy słowa tu i ówdzie w kontrolowanych przez nich/onych mediach. I odwieczny porządek zostanie zachowany. Odwieczny? Odwieczny był całkiem inny. Zupełnie inny, bo teraz to się czuję trochę jak bohater filmu They Live (polecam, bo hasła przewijające się w filmie pozwolą lepiej zrozumieć o czym piszę). Tak więc sam wpadłem w tę pułapkę, dopóki robiłem „słit focie” nieodbiegające od odgórnych wytycznych, wszystko było w porządku, kiedy przeszedłem na kwadrat jakoś to przełknięto, z przymrużeniem oka jeszcze, ale kiedy „zaszalałem”, zrobiłem „brudne” zdjęcie, zacząłem odnosić wrażenie, że zza ekranu patrzą na mnie ciemne, wąsko osadzone oczy, mówiące: „nie wydurniaj się, artystą i tak nie będziesz”. No właśnie...

Artyści
Artystą zostaje tylko ten, kogo oni uznają za artystę. W zasadzie przeciętny śmiertelnik nie ma szans, bo oni uważają, że do nich należy artyzm. Ewentualnie ktoś inny może próbować, ale pod warunkiem, że da się na nim zarobić. W przeciwnym wypadku nic z tego. Trochę mi to przypomina widzianą w TV sytuację, w której znawca tematu mówił, iż może „uznać za dzieło sztuki obraz namalowany przez konia, pod warunkiem, że koń się pod nim podpisze” (swoją ścieżką, ciekawe co by było gdyby mu — znawcy, nie koniowi — przedstawić nieznany obraz Picassa, też by go nie uznał za dzieło sztuki zanim nie zobaczyłby podpisu?). No i mamy pełną jasność. Nieważne co, liczy się nazwisko. A listę nazwisk ustalają oni. Koniec, kropka.
* * *
Jeśli już komuś udało się dobrnąć do końca to niech mnie przekona, że jest inaczej, bardzo proszę. Tylko proszę pamiętać, że wbrew pozorom rzecz tak naprawdę nie idzie o kosmitów. Bo na razie, to odnoszę wrażenie, że jest jak w starym przysłowiu, jak nie patrzeć — plecy z tyłu...
___
* Ktoś powie, że popadam w paranoję? To proszę się przyjrzeć, jak jeden z portali społecznościowych zarządza znajomościami użytkowników: http://paweltkaczyk.midea.pl/marketing-branding/social-media-marketing-branding/facebook-niektorzy-znajomi/.

środa, 12 stycznia 2011

Dwa nagie miecze, albo jakoś tak...

Hobbesowi

Leniwe popołudnie na plaży. Kolega robi zdjęcia jakiejś pannie, niespiesznie, bez napięcia. Ja — towarzysko — aparat w garści, światłomierz w kieszeni, a cały majdan; statyw, obiektywy, filtry został w samochodzie; ot czasem przytrzymam blendę, czasem coś pomogę poprawić, generalnie sjesta. Warunki zdjęciowe takie sobie, nawet komary zrobiły sobie wolne popołudnie, miło, ciepło, przyjemnie... Zaczęło się ściemniać, więc zbieramy się do powrotu, i nagle — słońce, które do tej pory przemykało się za mglistymi chmurami wyszło nad horyzont oświetlając kawałek plaży i port w oddali. Aż żal nie skorzystać, ale ciemno już, a statyw i wężyk w samochodzie — nie zdążę tam i z powrotem, nie ma takiej możliwości. Trza sobie jakoś radzić. Mierzę więc światło: niebo, chmury, plaża, woda — cholera jasna, slajd setka, nie da rady. Czekam więc aż się światło wyrówna, cały czas patrząc oczyma wyobraźni na zdjęcie Ansela Adamsa z systemem strefowym próbując równocześnie przypomnieć sobie charakterystykę slajdu. No i jest, doczekałem się — mierzę... Kurczę 1/15 sekundy, obiektyw 65 mm, szanse na nieporuszenie takie sobie, ostatnia klatka, nie da się powtórzyć. Trudno, ryzyk-fizyk, opieram rękę o kolano, aparat przyciskam mocno do twarzy, głęboki wdech i wydech, trzask migawki i... kolega mówi „a coś ty się tak zgrzał?”.
Tydzień później, jak odebrałem wywołany slajd, tylko ta jedna klatka mnie interesowała. No i — JEST! — dokładnie jak zaplanowałem. Wszystko pięknie zagrało. Skanuję, żeby pokazać znajomym, usuwam parę pypci ze skanera, nie jest to idealny skan, ale jakoś to wygląda. Zamieszczam w internecie — nie powiem, nawet się podoba.
Wtem...
Aleś się napracował w fotoszopie, fatalnie to wygląda. — czytam.
Gdzie, co? W jakim sensie napracował? Że pypcie źle usunąłem po skanowaniu? — pytam.
Nooo, piszę o tych doklejonych chmurach, odwaliłeś fuszerkę. Pokaż RAW-a to uwierzę. I jeszcze ten kwadrat. Co to za maniera?
Jakich chmurach? Przecież to jedna klatka, z Kijewa, on nie robi RAW-ów, EXIF-u też nie zapisuje, ale kwadrat jest zaimplementowany w oprogramowaniu — odpowiadam uprzejmie aczkolwiek już nieco złośliwie.
Byłem w tym roku nad morzem, ale takich chmur nie widziałem. — ripostuje adwersarz
No tak, ale to, że nie widziałeś, to nie znaczy, że nie ma, prawda? — staram się zachować spokój.
I w ogóle musiałeś coś kombinować, żeby nie były przepalone. — rozmówca nadal szuka dziury w całym.
Aaa, no tak, przepalone („przepalone” — słowo klucz, używane bez próby zrozumienia co tak naprawdę oznacza) — prześwietlone nie są, bo kombinowałem, ale naświetlając slajd, a nie w Photoshopie.
Ale przeostrzone jest. — Jednak nie daje za wygraną.
Przeostrzone? Nie sądzę, stary radziecki Mir65 rżnie tak ostro, że nowe elki czy jak je tam zwą, mogą się schować — docinam świeżo upieczonemu posiadaczowi sprzętu dla „profesjonalistów”.
* * *
... i tak dalej. Nie udaje się przekonać, że to, jak również wiele innych zdjęć, jest efektem wyczekanych warunków i odrobiny, naprawdę odrobiny — powszechnie dostępnej — wiedzy. Nie, bo nie. I koniec. Do dyskusji włączają się inni, ale zdjęcie już schodzi na plan dalszy, górę biorą emocje, personalne przytyki, jednym słowem — klasyczna, żeby nie powiedzieć polska — burda. Szkoda, bo w ferworze wymiany ciosów gdzieś w kąt poszły sprawy merytoryczne, gdzieś umknęły technikalia itp. Jak to jest, że jeden (nie chciałbym napisać durny) widz w pewien sposób „zabił” mi zdjęcie? Tak wiem, nie pierwszy on i nie ostatni; typowy reprezentant naszego polskiego piekiełka, na zagrodzie równy wojewodzie, musiał wykrzyczeć swoje „Liberum veto” bo na nic innego go nie stać. Zaistniał medialnie, i o to mu chodziło. A ja? No cóż, mi pozostanie satysfakcja, że umiem, wiem, potrafię. I niedosyt, że im więcej wiem, tym jeszcze więcej nauki przede mną. I tego się będę trzymał...

wtorek, 26 października 2010

Myśli ulotne trochę

Do dowódcy chciałam młody człowieku! — Oznajmiła starsza pani głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Dyżurny oderwał wzrok od monitora, mocniej nasunął beret na brwi: Do dowódcy? W jakiej sprawie? Pytanie nie było bezzasadne, bo wprawdzie dowódca starał się utrzymywać kontakty z tzw. ludnością cywilną, ale jednocześnie niemiłosiernie ochrzaniał służbę, jak mu przysłano nierozpoznanego „przeciwnika”. Stary, jak powszechnie nazywano dowódcę, nie lubił być zaskakiwany, od tego miał ludzi.
Do dowódcy? A może do kwatermistrza, albo szefa techników? — dyżurny drążył temat.
Nie! Tylko dowódca może załatwić tę sprawę - stanowczym głosem oświadczyła kobieta.
Dobrze, ale skoro tak, to muszę wiedzieć w jakiej sprawie, bo muszę zameldować — sięgnął po słuchawkę telefoniczną.
Chodzi o te hałasy! — starsza pani podniosła głos — ja całymi nocami spać nie mogę! To się musi skończyć!
Dyżurny nagle się zainteresował — A gdzie Pani mieszka? — zapytał, odkładając słuchawkę, a wyciągając dziennik dyżuru, żeby sporządzić notatkę.
Tutaj, przy jednostce, odparła — po drugiej stronie ulicy.
Hm, będzie problem (dyżurny w myślach zaczął się zastanawiać, który z jego kolegów ostatnio dostał awans, medal albo inne wyróżnienie powodujące konieczność natychmiastowego „oblania” z kolegami wzmiankowanego wydarzenia), może lepiej do oficera politycznego (oficjalnie nazywanego wychowawczym, ale wiadomo... polityczny... szuja pierwszej wody, wczoraj komunista, dzisiaj ministrant, ale wyjątkowo zręczny — załatwi sprawę po cichu, ułagodzi; stary dowie się tylko, że sprawa rozwiązana, a dla delikwenta skończy się na przeprosinach, bombonierce i paru służbach poza kolejką), to on zajmuje się takimi sprawami.
Musi być dowódca, u wszystkich innych już byłam — kontynuowała z niezmąconą pewnością starsza pani. Bo wie pan — te hałasy to ja bym jeszcze zniosła, w końcu wdową po żołnierzu jestem, ale wieczorem się to nasila, a najgorzej jak te mózgi zaczynają wychodzić z podłogi.
MÓZGI?! — Dyżurnemu włosy nagle zjeżyły się pod beretem. — Jakie mózgi? — zapytał, próbując nerwowo przypomnieć sobie dane taktyczno-techniczne transportera BWP (czy aby nie zwariował) i na wszelki wypadek, równocześnie „Aniele Boży...”. Bo nie zna się dnia ani godziny, a na służbie to już szczególnie...
Mózgi proszę Pana, takie białe, okrągłe, i jak wychodzą z podłogi to strasznie hałasują. Ja tego dłużej nie zniosę! — podniosła nagle głos — chyba wdowie należy się pomoc?!
To faktycznie poważna sprawa — dyżurny zsunął beret na tył głowy — żartów nie ma, na pewno trzeba pomóc. Ale wie pani, nie powinienem tego mówić — nachylił się w stronę kobiety — ten nasz dowódca to za niski stopień ma, żeby taką sprawę rozwiązać. Tu byłby potrzebny generał (taaa, generał, psychiatra nie generał; przecież stary by go zjadł żywcem za przysłanie takiej interesantki). Wie pani, generał wyśle do pani specjalistów z kontrwywiadu i te mózgi przestaną hałasować. Oni się już nimi zajmą raz na zawsze.
— Ale jak, gdzie? — zajęczała kobieta.
Pójdzie pani tą ulicą w dół, w na skrzyżowaniu w prawo i potem będzie sztab, znajdzie pani. Tam będzie taki dyżurny jak ja, tylko w czapce, nie w berecie, opowie mu pani to wszystko i generał się panią zajmie. Dyżurny wyprowadził starszą panią na ulicę, pokazał ręką kierunek, potwierdził, że dobrze idzie, zasalutował i wrócił na dyżurkę. Zapaliwszy papierosa skonstatował — „jeszcze godzina do końca służby — dzisiaj już nie zdąży wrócić, ufff... szkoda tylko tego czasu co mi zmarnowała bez sensu”. Przymknął oczy i...

Kiedy je otworzył, z plakatu wyborczego patrzyła na niego jowialna twarz, pieszczotliwie nazywanego „budyniem”, pretendenta do władz miasta na kolejną kadencję „nicnierobienia”. Dyżurny przetarł oczy — zdrzemnąłem się — pomyślał. Cholera jasna, jak zwykle: 12-ka odjechała przed czasem — więc zobaczył jej, za przeproszeniem, dupę; 11-ka w ogóle nie przyjechała, więc musiał zaczekać na kolejną 12-kę. Jak dojechał do miejsca przesiadki, to zobaczył tył autobusu T2, na który by zdążył, gdyby przyjechała 11-ka. Ale musiał zaczekać na następny, znowu przez tego tu — na plakacie — który radośnie obwieszczał „a ja chodzę do biblioteki”. No pewnie — pomyślał dyżurny — do biblioteki to i ja bym chodził, ale na razie spędzam czas na przystankach, bo „jaśnie panujący” jakoś nie potrafi zająć się ani dziurawymi drogami, ani komunikacją miejską; podróż zamiast zająć 16 minut, zajęła ponad 30. Jednym słowem, jakiś nieudacznik wytopił mi z życia 20 minut czasu. I tak dzień w dzień, zawsze coś, zawsze ktoś wetknie patyk w szprychy — tak jak starsza pani, tylko ona jakby nie odpowiadała za to co robi, ale inni — chyba tak?

* * *

Ja też wytopiłem czas, miało być o fotografii w internecie: o tym, jak to internet potrafi „zabić” zdjęcie, miało być o jotpegowych natręctwach, i całkiem ludzkich przywarach, o tym że... Ale to już następnym razem, temat — kolokwialnie mówiąc — dojrzewa...

piątek, 24 września 2010

Pedały pod krzyżem!

Tak tak, a jakże. Prawda? Jakby nie patrzeć, to pedały (przy rowerach) są, a krzyż (wprawdzie św. Andrzeja) też jest. Czyli wszystko się zgadza, a jednak... zdjęcie przedstawia coś innego niż popularne skojarzenie z ostatnimi wydarzeniami (czyt. „akcja krzyż” pod pałacem prezydenckim). Jednym słowem manipulacja. Samo życie. Tak samo jak (bo się właśnie doczytałem) z dniem wolnym w święto Trzech Króli, które (ponoć z woli narodu) uchwalił Sejm RP. Z woli narodu, hm... Bo naród na pewno szaleje z radości, że w kolejny dzień wolny, to tylko się własną pięścią zabić. Wolne w środku zimy, pewnie... jasno jest mniej więcej (w sprzyjających warunkach) od dziewiątej do trzynastej, zimno jak cholera, o spacerze z rodziną można zapomnieć, kościółki* zamknięte, więc nawet nie da się z pożytkiem spędzić tego dnia. Telewizja publiczna puści kolejny raz chłamiastą produkcję rodem z Hollywood, tak chłamiastą, że nawet zapiekłe w swych przekonaniach mohery nie zdzierżą przed telewizorem. Kurczę, władza tzw. ludowa to wiedziała, że wzorem rzymskim, lud potrzebuje panem et circenses. I — te igrzyska — tamta władza zapewniała, ale w lecie (22 lipca). W sam raz na miłe chwile do spędzenia z rodziną na łonie natury. Tak więc — po raz kolejny — zostaliśmy zmanipulowani przez grupę zapyziałych dewotów. Albo i nie dewotów. Bo jak się zastanowić, to należałoby zadać pytanie, kto na tym stoi, czyj interes na tym zyskał? Czyżby jak zwykle cykliści? I tym pytaniem kończę, chyba pomału wysiadam...
___
* Określenie „kościółek” pochodzi ze starego dowcipu i oznacza po prostu supermarket.