Powiecie, że piszę bzdury
Poważnie? Naprawdę tak myślicie? No dobrze... to niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego po wpisaniu w popularną wyszukiwarkę (potocznie nazywaną wujkiem góglem) wymyślonego przeze mnie na poczekaniu Jacka Maczewskiego (wiem, wiem, na pewno ktoś taki istnieje, ale ja go akurat nie znam), znajduję wszystko, tylko nie to, czego szukałem? Tak, tak, wiem... inteligentne samouczące się algorytmy uznały, że się pomyliłem, że chciałem wyszukać Jacka Malczewskiego. Tylko z jakiego powodu te algorytmy uznały mnie za idiotę, który nie odróżnia Maczewskiego od Malczewskiego? No tak, to jest kwestia tego wyrównania, ale tym razem w dół; wszyscy mamy być równo głupi. A poza tym, a nuż ten Maczewski to jakiś gej (a może goj?) odmieniec? Przecież, gdyby ten algorytm „chciał być” pomocny to wystarczyłaby podpowiedź w pierwszej linijce: Czy chodziło Ci o: jacek malczewski? Ale po co? Dostaję więc całą stronę wyników z Malczewskim, zanim przebrnę przez nią, pewnie zapomnę czego szukałem. A może o to chodzi? Żeby dociekliwy delikwent poczytał o Malczewskim. Zdrowo, niekonfliktowo, on już nie żyje... bezpieczna lektura. Z ciekawości zajrzałem do innej wyszukiwarki, tam wyniki wyglądały trochę lepiej: We have included jacek majewski results - Show only jacek maczewski. Niewiele lepiej, ale jednak. Czyżby oni bali się przyznać do własnej indolencji i maskują ją na wszelkie możliwe sposoby? To chyba jednak zbyt daleko posunięte stwierdzenie. Prawdą jest jednak, że starają się ograniczyć nasz świat.
Co to ma wspólnego z fotografią?
Zaglądam ostatnio na pewien portal społecznościowy (jak wielu, nie jestem w tym jakoś odosobniony, ale też nie wstydzę się też do tego przyznać). Szukam tam nie tyle nowych znajomości, bo tych mi nie brakuje — bardziej brakuje mi na nie czasu, ale zdjęć — zdjęć, których autorzy, czasem ze względu na tzw. mniejszą medialność, nie zamieszczają na portalach fotograficznych. Zdjęć z autorskim zadziorem, z różnych stron świata, różnych ludzi i wielu rzeczy, których nie zobaczę na własne oczy. Tylko że to nie jest takie proste. Okazało się, że aby obejrzeć zdjęcia z Turcji, Abchazji, Mongolii, Palestyny czy Chile, trzeba być „znajomym” autora tychże. Szuka się więc kolegi, który słyszał, że „znajomy poleconego zna szwagra wujka znajomego”. Czyli wracamy do punktu wyjścia — trza mieć „dojście”. Jak za komuny: kółeczko wzajemnej adoracji, znajomi znajomych, sami swoi, wszyscy wszystko wiedzą — jednym słowem... wszystko pod kontrolą. Algorytm podsunie* paru kolejnych „znajomych” o których wiadomo, że robią praworządne i prawomyślne zdjęcia. Takie wzorcowe. Mocne punkty, trójpodział, właściwy balans bieli, odszumione itp. Jeśli aparat szumi, to udzielą Ci kredytu na lepszy, taki co nie szumi. Żadnych szaleństw. Szaleństwa są niewskazane, bo nie wiadomo do czego mogą doprowadzić. Ekscentrykom wprawdzie pozwoli się robić zdjęcia kwadratowe i ziarniste, nawet na filmie, ale ekscentryzm musi być przez „onych” zaakceptowany. Bo inaczej kiepsko. Nikt nie doceni, nie zauważy, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli natomiast jest w normie (ten ekscentryzm), to może się zadba o wyróżnienie, przyzna nagrodę w konkursie, napisze ze trzy słowa tu i ówdzie w kontrolowanych przez nich/onych mediach. I odwieczny porządek zostanie zachowany. Odwieczny? Odwieczny był całkiem inny. Zupełnie inny, bo teraz to się czuję trochę jak bohater filmu They Live (polecam, bo hasła przewijające się w filmie pozwolą lepiej zrozumieć o czym piszę). Tak więc sam wpadłem w tę pułapkę, dopóki robiłem „słit focie” nieodbiegające od odgórnych wytycznych, wszystko było w porządku, kiedy przeszedłem na kwadrat jakoś to przełknięto, z przymrużeniem oka jeszcze, ale kiedy „zaszalałem”, zrobiłem „brudne” zdjęcie, zacząłem odnosić wrażenie, że zza ekranu patrzą na mnie ciemne, wąsko osadzone oczy, mówiące: „nie wydurniaj się, artystą i tak nie będziesz”. No właśnie...
Artyści
Artystą zostaje tylko ten, kogo oni uznają za artystę. W zasadzie przeciętny śmiertelnik nie ma szans, bo oni uważają, że do nich należy artyzm. Ewentualnie ktoś inny może próbować, ale pod warunkiem, że da się na nim zarobić. W przeciwnym wypadku nic z tego. Trochę mi to przypomina widzianą w TV sytuację, w której znawca tematu mówił, iż może „uznać za dzieło sztuki obraz namalowany przez konia, pod warunkiem, że koń się pod nim podpisze” (swoją ścieżką, ciekawe co by było gdyby mu — znawcy, nie koniowi — przedstawić nieznany obraz Picassa, też by go nie uznał za dzieło sztuki zanim nie zobaczyłby podpisu?). No i mamy pełną jasność. Nieważne co, liczy się nazwisko. A listę nazwisk ustalają oni. Koniec, kropka.
* * *
Jeśli już komuś udało się dobrnąć do końca to niech mnie przekona, że jest inaczej, bardzo proszę. Tylko proszę pamiętać, że wbrew pozorom rzecz tak naprawdę nie idzie o kosmitów. Bo na razie, to odnoszę wrażenie, że jest jak w starym przysłowiu, jak nie patrzeć — plecy z tyłu...
___* Ktoś powie, że popadam w paranoję? To proszę się przyjrzeć, jak jeden z portali społecznościowych zarządza znajomościami użytkowników: http://paweltkaczyk.midea.pl/marketing-branding/social-media-marketing-branding/facebook-niektorzy-znajomi/.