piątek, 24 września 2010

Pedały pod krzyżem!

Tak tak, a jakże. Prawda? Jakby nie patrzeć, to pedały (przy rowerach) są, a krzyż (wprawdzie św. Andrzeja) też jest. Czyli wszystko się zgadza, a jednak... zdjęcie przedstawia coś innego niż popularne skojarzenie z ostatnimi wydarzeniami (czyt. „akcja krzyż” pod pałacem prezydenckim). Jednym słowem manipulacja. Samo życie. Tak samo jak (bo się właśnie doczytałem) z dniem wolnym w święto Trzech Króli, które (ponoć z woli narodu) uchwalił Sejm RP. Z woli narodu, hm... Bo naród na pewno szaleje z radości, że w kolejny dzień wolny, to tylko się własną pięścią zabić. Wolne w środku zimy, pewnie... jasno jest mniej więcej (w sprzyjających warunkach) od dziewiątej do trzynastej, zimno jak cholera, o spacerze z rodziną można zapomnieć, kościółki* zamknięte, więc nawet nie da się z pożytkiem spędzić tego dnia. Telewizja publiczna puści kolejny raz chłamiastą produkcję rodem z Hollywood, tak chłamiastą, że nawet zapiekłe w swych przekonaniach mohery nie zdzierżą przed telewizorem. Kurczę, władza tzw. ludowa to wiedziała, że wzorem rzymskim, lud potrzebuje panem et circenses. I — te igrzyska — tamta władza zapewniała, ale w lecie (22 lipca). W sam raz na miłe chwile do spędzenia z rodziną na łonie natury. Tak więc — po raz kolejny — zostaliśmy zmanipulowani przez grupę zapyziałych dewotów. Albo i nie dewotów. Bo jak się zastanowić, to należałoby zadać pytanie, kto na tym stoi, czyj interes na tym zyskał? Czyżby jak zwykle cykliści? I tym pytaniem kończę, chyba pomału wysiadam...
___
* Określenie „kościółek” pochodzi ze starego dowcipu i oznacza po prostu supermarket.

czwartek, 16 września 2010

Renka, noga, muuuzg...

Jakoś tak zgadaliśmy się z Pietrkiem o XLVII Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej (ależ szumna nazwa, prawda?) w Opolu. Nie to, że oglądaliśmy, ale gdzieś tam przewinęło się to „zjawisko” przed oczyma, i trochę nawet rzuciło na uszy. Trochę. Bo jakby tak dosadniej rzecz ująć, to (dzięki Pietrek za ten cytat Roberta Planta) „uszy krwawiły słuchając”. I nawet nie rzecz w debiutantach. Wiadomo, debiutanci bywają bardziej lub mniej utalentowani, jednych mniej, a innych więcej zżera trema. Taki los. Natomiast to, co zaprezentowali starzy „wyjadacze”, to był dramat. Piszę „dramat” bo do dziś nie jestem pewny, czy to była komedia, czy tragedia. Począwszy od smętnych dźwięków Kasi Kowalskiej, poprzez męczącą się chyba, w zbyt ciasnej na ciążę, przysparzającej kłopotów z oddechem kiecy — Agnieszkę Chylińską, aż po Stachurskiego, który wprawdzie zaprezentował stały poziom, ale poziom gwiazdy diskopolo i nic ponadto, czy też wreszcie — szumnie określonych (prowadzący błysnął erudycją) jako „polskie Led Zeppelin” — IRA. Konferansjerowi poleciłbym posłuchanie Roberta Planta i jego kolegów, zanim znowu walnie jak przysłowiowy łysy warkoczem o beton. Led Zeppelin... omajgasz! To mniej więcej tak, jakby Stachurskiego przyrównać do Kiepury. Całości nieszczęścia dopełniło KOMBII z Grzegorzem Skawińskim na pokładzie. Zadziwiające jest to, że ten ostatni od dwudziestu lat z okładem wydobywa z gitary te same i takie same dźwięki. Pogratulować sukcesów, a może za sukcesami przyjdą i pieniądze, więc wreszcie lider zespołu będzie mógł zaszaleć i kupić sobie np. płytę Carlosa Santany albo Joe Satrianiego, żeby posłuchać jak się gra na gitarze? Tak, wiem, złośliwy przytyk, ale człowiek czasem musi odreagować od chłamu, chodzenia na łatwiznę i odcinania kuponów od 5 minut sprzed 30 lat. Szanowni Państwo, wymienieni wcześniej, co raz to słucham/czytam o tym, jak to jesteście poszkodowani przez internetowe piractwo. Przyznam szczerze, że ja do tych piratów nie należę. Bo jeśli miałbym kraść Wasze produkcje to chyba tylko po to, aby dokuczyć sąsiadom puszczając je nazbyt głośno. Ale taki okrutny to ja nie jestem...
* * *
Co to ma wszystko wspólnego z fotografią? Ano, ostatnimi czasy obserwuję, może nie zalew, ale całkiem spory deszcz „bylejakości” pod szyldem artystycznego zadęcia. Takiej fotografii, co to nawet opisać jej nie potrafię — a to zdjęcie resztek jedzenia na weselnym stole, a to pół cioci oślepionej fleszem w trakcie jedzenia golonki albo pies załatwiający potrzebę na chodniku po zjedzeniu resztek weselnego tortu, albo... i tak dalej. No i nie rozumiem; może faktycznie moje postrzeganie świata jest ograniczone? Kolega napisał mi, że, cytuję: „to, co uprawiam jest niczym innym jak tylko próbą zrozumienia człowieka w kontekście fotografii, jaka by ona nie była... póki nikt nikogo nie obraża, wydaje mi się, że nikogo nie powinno nic boleć, można powiedzieć, że to projekt czegoś tam...”. No może, może... nie będę polemizował, bo Kolega piszący te słowa wie co robi. Może nawet niekoniecznie się zgadzamy w tym jego podejściu do fotografii, ale jednak, wypada szanować inny punkt widzenia. Prawdą jest jednak również to, że taki nurt znajduje wielu naśladowców, jak to wcześniej napisałem, z „artystycznym zadęciem” i broniących własnego punktu widzenia (najczęściej na internetowych portalach fotograficznych) do ostatniej kropli krwi, albo idąc z duchem czasu — do ostatniego bajta. Szkopuł w tym, że widać iż to zdjęcia epigonów. Różnią się, pomimo pozornych podobieństw, widać jednak braki warsztatowe, brak dbałości o światło, nic nie wnoszące cięcia, takie drobne szczegóły, które powodują, że zdjęcia zamiast zainteresować — odpychają. A są tacy, których zdjęcia zapadają na długo w pamięć.
* * *
Zaledwie kilka dni temu miałem przyjemność uczestnictwa w wernisażu* wystawy Barbary Yoshidy „80 portretów”. Portrety kobiet sztuki, w naturalnym otoczeniu, niekoniecznie w pracowniach, z pędzlem czy dłutem w dłoni, czasem w fotelach, na schodach, różnie. Różnie, ale spójnie, niektóre portrety świetne, a inne — ujmę to tak — mniej mi się podobały. Może dlatego, że 80 zdjęć to chyba aż za dużo na jedno popłudnie. Pójdę pewnie jeszcze raz, pooglądać bez pośpiechu.
Co to ma wszysto wspólnego z moim dotychczasowego marudzeniem? Otóż — jakby się przyjrzeć — to tu i ówdzie można by znaleźć a to palec ucięty, a to przechylającą się kompozycję, a to wazon próbujący zagrać pierwszoplanową rolę albo też inny element konkurujący o pierwszeństwo w kadrze z główną bohaterką. Napisałem „jakby się przyjrzeć”? No właśnie, tak samo jak wspomniany wcześniej Carlos Santana ma lepsze i gorsze utwory, tak samo można przyjąć, że znani i uznani fotografowie mają lepsze i gorsze zdjęcia. Ale — no właśnie „ale...” — nie „sprzedają nam kitu” pod płaszczykiem artyzmu. Ich dzieła, nawet jeśli zawdzięczają je łutowi talentu i odrobinie szczęścia, to zawsze są poparte solidną pracą, opanowanym warsztatem itp. Przecież nie trzeba tego tłumaczyć, prawda? I chyba nie muszę dodawać, że chłamu, ani fotograficznego, ani muzycznego nie przyjmuję do wiadomości. Szczególnie tego ostatniego, za telewizyjne, czyli publiczne, czyli moje pieniądze. I tego będę się trzymać. Taki już jestem niereformowalny...
___
Swoją drogą — Autorka przesympatyczna, atmosfera ciepła, dobre wino o odpowiedniej temperaturze i miłe towarzystwo — to czego jeszcze można chcieć od wernisażu? ;)...

środa, 8 września 2010

Proste pytania, czyli...


Czy ktoś rozsądny i trzeźwo patrzący na świat, mógłby mi wytłumaczyć dlaczego polska TV — publiczna, a więc utrzymywana i z moich pieniędzy — w porze największej oglądalności, czyli najdroższym czasie antenowym, transmituje sparring reprezentacji Australii z polskimi trampkarzami*? Rozumiem, że media z antypodów są zachwycone, ale czemu ja miałbym oglądać kolejną porażkę za moje pieniądze?! Aaaa, kolega mi podpowiada, że polska tzw. piłka kopana utrzymuje się sama, bez dotacji z budżetu. Nie da się ukryć, że jest to poważny argument w dyskusji. No ale, skoro tak, skoro są tacy bogaci, to może niech PZPN wykupi sobie własny kanał telewizyjny i tam — nawet przez całą dobę — emituje kolejne dramaty z życia piłkarzy. Bylebym nie musiał tego oglądać, nawet przez przypadek. A w tym samym czasie publiczna TV może transmitować wyścig, w którym Maja Włoszczowska zdobywa mistrzostwo świata. Że co? Że nieciekawe? Bez żartów, nawet przysłowiowy balet mongolski jest ciekawszy od kolejnego meczu, w którym reprezentacja piłki kopanej bierze w d**ę. Tak tak, piszę „kopanej”, bo piłką nożną nie można tego nazwać. W piłkę nożną gra Brazylia, Hiszpania, Kamerun, ale nie nasi — pożal się Boże — trampkarze.

Kolega pyta: Czemu jego dziecię ma w szkole tylko jedną godzinę WF, ale za to dwie godziny religii w jednym tygodniu? Odpowiedź wydaje się prosta: To fatalne niedopatrzenie, należy zlikwidować WF, a wprowadzić 5 godzin religii. Bo jak patrzę na efekty dokonań polskiej reprezentacji, to tylko świeczkę zapalić i modlić się pozostało, a do tego religia jak znalazł.
* * *
Zdjęcia na budowie gdańskiego stadionu robiłem w potwornej ulewie; chyba mnie pokarało, że w ogóle patrzyłem w tamtą stronę, ale przy okazji tej ulewy nasuwa się pytania: może zamiast nowych stadionów, przydałby się mały biblijny... prysznic? Spuścić wodę, zamknąć klapę, zapomnieć. A stadiony w budowie może ogrodzić, postawić tabliczkę z zakazem wstępu, wynająć fanom paitballa i gier wojennych? Na pewno wykorzystają z przyjemnością, a ewentualne transmisje stamtąd na pewno będą ciekawsze. Ot co...
___
* Pojęcie „trampkarze” jest dużo starsze niż podaje to Wikipedia, i niekoniecznie musi być określeniem pochlebnym, ale to już całkiem inna bajka...

poniedziałek, 6 września 2010

Focić „dziada”...

Co jakiś czas zdarza mi się* (pewnie nie tylko mnie), że idę ulicą, a tam... zbieracz złomu z wózkiem pełnym wszelakiego dobra, na ławeczce sobie siedzi towarzystwo wzajemnej adoracji z butelką wina (albo raczej napoju winopodobnego), cygańska żebraczka pod pocztą (spod banku przegonili, spod delikatesów też), albo — i to jest szczyt szczęścia — brudny, zarośnięty, śmierdzący i nawalony jak parowóz — prawdziwy „menel”. I nagle serce przyspiesza, płuca zaczynają wciągać więcej powietrza, adrenalina skacze w górę bo „jest temat!”. Zaczyna się gorączkowa gonitwa myśli, jak to ugryźć? Może tele? 300 mm chyba powinno wystarczyć, aby bezpiecznie i niezauważenie strzelić fotę? A może jednak szerokim kątem? Jak kowboj, z biodra, przechodząc tak blisko jak to możliwe, żeby poczuć „winny” oddech modela, walnąć serią? Któreś pewnie trafi, zrobi się kwadrat i będzie „art”. A może założyć portretówkę, zagadać? Pewnie będzie chciał 5 zeta na flaszkę, ale za to jakie będą foty! Zdjęcia zoranej, zniszczonej życiem twarzy, podpartej o pokaleczoną rękę z brudnymi paznokciami; przez moment (adrenalina w najlepsze działa) czuję się niemalże jak laureat World Press Photo. Też tak macie?
Chwila na zdjęcie mija. Zanim podjąłem decyzję o wyborze obiektywu model się oddalił do pobliskiej bramy, zdjęcie przepadło z kretesem. Ale myśl nie przestaje krążyć wokół tematu, nogi niosą dalej, i nagle... JEEEST! Jest, śpi sobie słodko, pewnie ululany w króla migdałowego przetworami zanabytymi za zebrany i sprzedany złom (Złom? Kurczę, a gdzie się podziała kratka ściekowa u mnie na osiedlu?! Pewnie to on! A skoro tak, to problem opłaty za pozowanie mamy z głowy, sam sobie to wynagrodził, z nawiązką!). No to teraz z lewej go, z prawej, z góry, z boku, z psem, bez psa, z wózkiem i bez. Jest street, jest foto, nikt mi nie powie, żem dupa nie reporter. Ludzie dziwnie mi się przyglądają, ale czego się nie robi dla sztuki, czuję się prawie jak gwiazda ekranu, jakaś Dżazga albo ktoś równie znany i podziwiany przez masy telewidzów. Może zresztą ona, Drzazga, zaprosi mnie do programu i będę mógł brylować razem z nią, talentem i erudycją?
Żarty na bok, emocje do kąta, trzeba coś zrobić, pomyśleć. Tak, pomyśleć. Może człowiek po prostu zasłabł, zatruł się, ma zawał? Trzeba zadzwonić po pomoc. Najprościej na policję. Nie, nie żartuję, nie do straży miejskiej, bo ona świetnie się czuje przy wystawianiu mandatów staruszkom i matkom z dziećmi, jak im się zdarzy krzywo zaparkować, ale żeby przyjechali do tzw. menela? Przecież to „niehigieniczne”, jeszcze bym im czyściutkie auto zanieczyścił?. Wprawdzie mam lekkie obawy, bo może człowiek dostanie mandat za spanie na drodze publicznej, ale za to będzie żyw — uspokajam sumienie widząc jak podjeżdża radiowóz.
* * *
Tak to już jest, że wolimy być piękni i bogaci, a nie chorzy i biedni. Że staropolskie, jak nas widzą, tak nas piszą, albo zastaw się a postaw się bierze górę nad racjonalnym myśleniem. Zakładamy, że jak ktoś śpi na ulicy jest gorszy od nas, biedny, głupszy. Że to złodziej, degenerat, nie wart złamanego szeląga. Czasem sam się na tym łapię. Tyle tylko, że z biegiem lat inna myśl mnie nachodzi. Myśl, że oni z podobną, nazwijmy to, niechęcią mogą patrzeć na mnie. Dla nich jestem synonimem zamętu, wiecznego zabiegania, braku spokoju duszy i ciała. Płacę ZUS, KRUS, podatki, czynsze, telefony i OC z AC. Mój samochód hałasuje i śmierdzi z rana nie dając spać spokojnie na tapczanie pod śmietnikiem. Gonię ich z klatki schodowej w imię... no właśnie, w imię czego? Jeśli własnego spokoju, to czemu przy okazji zakłócam ich spokój? Bo może oni są obserwatorami gwiazd, poetami ulicy, bardami świeżego powietrza i piewcami zdrowego trybu życia? Nie powiem, że im zazdroszczę, że zamieniłbym się, ale czasem mam chęć rżnąć wszystko w kąt i zacząć życie od nowa. Bo tą codzienną gorączką jestem już trochę zmęczony, tym bardziej że wiem, co będzie. „Emeryci na wakacjach” nadal są aktualni. Czasem zazdroszczę tym, co marzą bez ograniczeń, i nieważne że być może jest to tylko marzenie o „pięcioku” na piwo. Ważne, że się spełnia, ktoś czasem musi być szczęśliwy, prawda? Szczęście ma różne wymiary, nie bądźmy pochopni w osądach...

___
* Całą tę sytuację (włącznie ze zdjęciem) wymyśliłem sobie dnia któregoś, oglądając w internecie kolejny „nawiedzony” reportaż z pseudointelektualną narracją. I nie były to wcale amatorskie wypociny.

środa, 1 września 2010

Smak ziarna

Każdy ma, to co życie mu da,
tani fart, albo dwa,
jakiś zamek ze szkła
każdy ma, każdy ma, każdy ma...

Krystyna Prońko — „Modlitwa o miłość prawdziwą”


Lubię oglądać zdjęcia. Te lepsze i te gorsze też. Cyfrowe i tzw. analogowe. Różne. Małym, średnim i dużym formatem, dziurką też. Ale za żadne skarby nie mogę zrozumieć tego szału zwanego „Holga”. Nie w tym rzecz, żebym nie wiedział co to łomografia; zadałem sobie nawet trochę trudu, żeby poznać jej dekalog, czyli: Zawsze miej aparat ze sobą, rób zdjęcia o każdej porze dnia i nocy, łomografia nie jest dodatkiem do Twojego życia lecz jest jego częścią, „pstrykaj z biodra”, fotografuj przedmioty najbliżej jak możesz, nie myśl, bądź szybki, nie musisz wiedzieć co akurat sfotografowałeś, nie musisz tego wiedzieć też później i... nie przejmuj się zasadami.

* * *

No i nie rozumiem. Ściślej mówiąc, nie rozumiem szału posiadania wschodnioazjatyckiego, plastikowego badziewa, kosztującego 100-krotność jego rzeczywistej ceny (sądzę, że jeśli koszt produkcji i marketingu przekroczył jednego dolara, to producent byłby nad wyraz rozrzutny), badziewa, które chyba (zgodnie z ideologią) nawet nie gwarantuje, że zadziała zaraz po zakupie czy też, że nie rozpadnie się po wyjęciu z kartonika. Nie rozumiem, dlaczego szaleństwo to wspiera dalekowschodnie rynki, zamiast wspierać rodzimy handel, bo przecież z tzw. drugiej ręki, czyli np. w serwisach aukcyjnych, albo wręcz w piwnicy czy na strychu u dziadka (a nawet w szafie u rodziców) można znaleźć piękne, sprawne, tylko nieco zakurzone sprzęty. Nie zawsze wprawdzie jest to przedwojenna Agfa czy też Rolleicord, ale można znaleźć rodzimego Druha albo Ami i Starta (ten ostatni to już tzw. „wyższa półka”), czy też Flexareta od południowych sąsiadów albo bodaj Lubitela zza wschodniej granicy. Czemu właśnie te aparaty? Bo na każdą kieszeń, a przyjemność nieporównywalnie większa. Wymienione tu, zarówno rodzime, jak i aparaty najbliższych sąsiadów przyjemnie wziąć do ręki. Mają w sobie cząstkę czyjegoś serca, powstawały z myślą o robieniu zdjęć, ktoś włożył w nie wiedzę politechniczną; nie są przypadkową wylewką z plastyku. One po prostu mają duszę. A Holga? Holga stała się synonimem BNM, zarezerwowanego do tej pory dla niektórych posiadaczy sprzętu cyfrowego (BNM = Bezmyślne Napierdalanie Migawką). Tak, wiem, Holgą też można robić fotografie, wystarczy poszukać, żeby daleko nie sięgać, w zdjęciach Leszka, Mariusza czy Irmi.
No ale cóż, trzeba jeszcze chcieć pomyśleć przez chwilę, a to nie jest (jak się okazuje) takie łatwe. Nawet posiadacze wypasionego cyfrowego sprzętu z wiadomego sklepu, noszący je dumnie na firmowych paskach z czerwonymi lub żółtymi paskami, skłaniają się w stronę BNM, ale potem — jak to ktoś opisał — czujnie konwertują do BW, walą winietę po byku w dowolnym programie, skadrowawszy uprzednio czujnie – a jakże – do kwadratu, potem nakładają teksturę ze śladami paluchów i brudu z dywanu, dokładają blur, cyfrowe ziarno i... mają namiastkę Holgi. Tyko kurczę po co? Ano, jak mi się zdaje, fotografia to niełatwa dziedzina, sprzęt za dziesiątki tysięcy złotych nie bardzo chce zastąpić myślenie, więc... pozostaje Holga albo jej namiastka. Bo rzemiosło zostało w lesie, ale za to jest „art”.

Eh, znowu mnie wyniosło na mieliznę, ale skoro tak, to jeszcze przypomnę, że do powstania fotografii na dobrą sprawę wystarczy kawałek filmu i pudełko z dziurką. Pinhole w wykonaniu Roberta potrafią zachwycić na dłużej niż przypadkowy pstryk z Holgi. Tak samo jak — wydawałoby się — przypadkowe efekty solarigrafii, które można obejrzeć na zaprzyjaźnionym portalu u Snowmana. Przypadkowe, nie oznacza nieprzemyślane. Tu przypadek jest jak najbardziej zaplanowaną częścią procesu.
No dobra, co to ja chciałem? Aaaa, no... jakoś tak górnolotnie chciałem zakończyć, że tutułowy „smak ziarna”, tego srebrnego, fotograficznego ziarna, poznają tylko ci, którzy choć godzinkę spędzili w ciemni i wiedzą już, że utrwalacz może być kwaśny nie tylko z nazwy. Ale ciemnia nie jest jakimś niezbędnym warunkiem w fotografii, aczkolwiek daje spore podstawy rzemiosła, a bez niego ani rusz. Warunkiem niezbędnym jest...

WYOBRAŹNIA

Bez niej ani rusz, nie zastąpi jej żadne cyfrowe cudo, ani plastykowy wytwór z odpadów. Wyobraźnia... czego i sobie, i wszystkim życzę. I nie tylko w fotografii.