wtorek, 22 września 2009

Starocie nie całkiem nieciekawe

Zawsze mnie zastanawiało, co inni widzą w takich dziwnych miejscach. Przecież tam nie ma nic ciekawego. Brudne, zapuszczone, często grożące spadnięciem czegoś na głowę, albo... wręcz po prostu dostaniem po głowie w jakimś ciemnym zaułku. I, o ile, to pierwsze nadal jest realne, to drugie z czasem przestało być niepokojące. Bo ludzie, o ile pojawiają się w takich miejscach, na ogół życzliwi są, ciekawi, a czasem nawet wręcz niesłychanie pomocni. Pomogą, ostrzegą, a czasem nawet pomogą w znalezieniu dziury w płocie. Oczywiście zawsze pada pytanie co, i dlaczego to robię. Robię, czyli fotografuję. Zawsze odpowiadam zgodnie z prawdą, że - po pierwsze - mam takie hobby a nie inne, a po drugie - dokumentuję miejsca, które powoli przechodzą w niebyt. I to wystarcza. Może niebagatelny wpływ na traktowanie mnie jak niegroźnego szajbusa mają moje stare aparaty? Może Kijew wyglądający jak skrzyżowanie małego czołgu z wyrzutnią przeciwpancerną, a może Minolta „uzbrojona” w Tilt & Shift wymyślony i zrobiony przez Konrada w pewien zimowy wieczór? Minolta z tym wynalazkiem w ogóle przestaje przypominać aparat, a zaczyna wyglądać jak urządzenie do nawiązywania kontaktu z obcymi cywilizacjami, a wiadomo kto się takimi rzeczami zajmuje - tak więc z wariatem lepiej nie zaczynać - traktowany jestem zatem dość łagodnie.
* * *
Wracając jednak do początku, co tam jest ciekawego? Sam nie wiem, ale... jak popatrzeć przez wizjer aparatu to sporo ciekawych rzeczy można znaleźć. Od pewnego czasu, patrząc właśnie przez wspomniane szkiełko, zaczynam dostrzegać rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Pewnie niebagatelny wpływ ma na to, to „dziwne” szkiełko, rysujące miękko, czasami nieostro, trochę winietujące - jednym słowem inne niż reszta obiektywów, którymi robię zdjęcia. A może po prostu - jest w tym odrobina przekory - żeby nie było zbyt pięknie, prosto, kolorowo? Żeby było tak, jak lubi jedna z moich sympatycznych koleżanek, Agnieszka - przaśnie, buro i brudno (dobrze, że fotografia nie przenosi zapachów) - wtedy dopiero jest warte zainteresowania. Może... to jest jak w tej legendzie o królu Janie III Sobieskim, który (ponoć) uganiając się za zwierzyną po Borach Tucholskich, zostawił gdzieś całą świtę i pobłądziwszy nieco, zgłodniał, a zaproszony do chaty przez mieszkańca okolicznej wsi, nakarmiony przaśnym chłopskim jadłem, tak się nim zachwycił, że w podzięce nadał wsi nazwę Lëbichòwò, a świcie królewskiej potem opowiadał, że jadł coś najwspanialszy posiłek na świecie. Cóż tak zachwyciło króla? Ano ziemniaki okraszone zsiadłym mlekiem - codzienny chłopski posiłek. I tak to czasami jest, że jak się całe życie jada mimry z mamrami, to nie dostrzega się urody rzeczy najprostszych. Może stąd też bierze się upodobanie, żeby czasem w balowej kiecy wejść w błoto? Sam nie wiem...
* * *
Nie szukam jednak miejsc z założenia „okropnych”. Raczej staram się wyszukiwać „smaczki” takich miejsc. A to stacyjka w małej miejscowości, popadająca pomału w ruinę (te stare stacyjki zresztą, jak oglądam zdjęcia kolegów, same w sobie są zaprojektowane „dla ludzi”; murowane z cegły, na dole kasy, pomieszczenia dla podróżnych, pomieszczenia bagażowe - wszystko z pomysłem, od krat na oknach poprzez duże wygodne drzwi, aż po poddasze, na którym mieszkał zawiadowca z rodziną - po prostu ładne, dużo ładniejsze niż dzisiejsze pesudomarmurowo aluminiowe wytwory; no i wytrzymują próbę czasu, czego nie można powiedzieć o nowszych konstrukcjach), a to zapomniany fryzjer w starej dzielnicy, czy też witryna sklepu mięsnego. Sporo tego jeszcze zostało pomiędzy nowo powstałymi supermarketami - z lewej, a kolejnymi bankami z prawej. Ot choćby taka Cepelia albo słup ogłoszeniowy z zeszłego wieku, czy po prostu stare, ceglane budynki osaczane bezlitośnie przez nowo powstające biurowce i handlowe „galerie”. Czy może też stare Kasyno Garnizonowe pamiętające czasy świetności Niebieskich Beretów, albo smętne stoczniowe żurawie widziane z nieczynnego mostu.
* * *
A może, po prostu czasem warto się przejść i wchłonąć gdzieś w siebie resztki starego porządku, obrazków zapamiętanych z dzieciństwa, żeby zostały w nas na dłużej? Może. Jutro nie będzie tego, co jest dzisiaj, czas jest nieubłagany...

środa, 9 września 2009

„Parszywa” dwunastka...

Czy pamięta jeszcze ktoś ten film Parszywa dwunastka? Pokazano go nam jeszcze w czasach PRL, kiedy to władza, bodaj pozornie, dbała o rozwój duchowy obywateli. Był to również okres, kiedy Polska nie prowadziła wojny z żadnym krajem. Czasy się jednak zmieniły, teraz już nie jest tak pięknie jakby się mogło wydawać, albo jak próbuje się nam przedstawić. Jakby nie patrzeć, coś mi się zdaje, że prowadzimy wojny – nie tak dawno w Iraku, a teraz w Afganistanie. Bo jak inaczej nazwać wysłanie naszych żołnierzy na terytorium innego państwa? Bo z tego co wiem, to ONZ nie prowadziła misji pokojowych w tych krajach z udziałem polskich żołnierzy. Może się po prostu nie znam? Na polityce na pewno nie, ale staram się zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Co myśmy (w sensie Polski i polskich żołnierzy) zgubili w Iraku? Ponoć chodziło o wsparcie (chyba duchowe) sojusznika. Sojusznika? Czyżby chodziło o tego, dla którego wysyłamy naszych chłopców na ich wojnę, a w zamian on sprzedaje nam samoloty, które nie bardzo chcą dolecieć do Polski? Czy może o tego, który sprezentował nam okręty, które dawno powinny iść na żyletki, a ich remont odbywa się tylko za pomocą części z katalogu jakiejś Navy, części oznaczonych numerem poprzedzonym dwoma zerami, czyli dziesięć razy droższych od ich cywilnych odpowiedników? A może chodzi o tego, który do naszego kraju przylatuje jak chce, robi co chce, a w zamian wprowadził dla nas wizy i pobieranie odcisków palców na dzień dobry na ich ziemi? No może, może... na tym polega polityka. Faktem jest, że politycy niewiele robią, żeby zmienić ten stan rzeczy. Rozumiem to jednak, przecież jak ktoś lot spędzi w towarzystwie małpek to potem jest mu wszystko jedno...
* * *
Wspomniana wcześniej Parszywa dwunastka była „parszywa” z założenia. Drużyna składająca się z typów dość wątpliwego autoramentu, którym dano szansę opuszczenia więzienia, ale też mieli oni tylko jeden cel – wykonać zadanie. Czyli zwyciężyć. Przeżyć mogli, ale niekoniecznie. Nie był to warunek niezbędny. No cóż, wojna... Wojna rządzi się swoimi prawami. Dość niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Szkopuł w tym, że wojna nie jest filmem, wszystkie wojny są naprawdę. Ta w Iraku i ta w Afganistanie też. Źródła internetowe podają, że w Iraku zginęło 22 Polaków, w tym 18 żołnierzy. Ktoś może powiedzieć, że niewielu, biorąc pod uwagę wielkość przedsięwzięcia. Niewielu? Toż ludzkiej tragedii nie mierzy się ilością ofiar; to przecież byli czyiś bracia, mężowie, synowie i ojcowie. Niewielu? Dla kogo?
Nasi żołnierze nie są „parszywą dwunastką”. Do zawodowej armii nie trafia się przypadkiem; trafiają tam młodzi, zdolni, sprawni, inteligentni i – co istotne – niekarani. Nie ma lekko, trzeba się zdrowo napocić żeby zostać żołnierzem. „Trochę” o tym wiem; żeby nie koleje losu to Ci, którzy zginęli na ostatnich „brudnych” wojnach mogliby być moimi kolegami. I to boli (ich śmierć) w dwójnasób. Tak samo boli, jak ktoś próbuje zbić kapitał na sprawach, o których nie ma (i nie będzie miał) zielonego pojęcia. Tak jak to było w sprawie Nangar Khel. Nawet nie będę próbował się odnieść, nie było mnie tam – a tym, którzy próbowali odsądzić od czci i wiary polskich żołnierzy proponuję obejrzenie z uwagą wyjątkowo realnych scen z filmów, z których można wynieść choćby cząstkę nauki o tym, o czym próbują się wypowiadać. Zarówno w Plutonie, jak i we wcześniejszym Czasie Apokalipsy (notabene, dawno temu LWP musiało go obowiązkowo obejrzeć) można znaleźć sytuacje obrazujące konsekwencje bezustannego napięcia psychicznego i 24–godzinnego narażenia życia. Czasem nawet drobne wydarzenie, które w codziennym życiu potrafi przejść niezauważone, w takiej sytuacji potrafi wywołać eskalację działania, które sprowadza się do prostej zasady: zabić, aby nie zostać zabitym. Bo w armii tylko żywy żołnierz jest coś warty. I niestety – co trzeba przyznać – w prawdziwej wojnie, jak i na filmie, zdarzają się błędy. To niestety nieuniknione. Wprawdzie nie po to się wylewa litry potu na poligonach, żeby w boju robić błędy, ale poligon to poligon, tam się da wszystko przewidzieć, a na wojnie nie. Jakby nie patrzeć, nasi robili to, do czego zostali wyszkoleni – do nich strzelano, to i oni strzelali. Celnie. A co niby mieli robić? Rozpłakać się, czy modlić? Zresztą, żeby daleko nie szukać, parę dni temu w Afganistanie
zbombardowano cysternę; liczba ofiar sięgnęła setki, a nikt nawet nie próbuje nikogo oskarżyć o ludobójstwo. A u nas? Lepiej nie gadać, żołnierzy spod Nangar Khel odsądzono od czci i wiary, i oskarżono o wszystko co najgorsze zanim sprawa została choćby pobieżnie rozpoznana. Tylko, że ktoś zapomniał, że to ta sama wojna...
Zresztą, jak komuś mało polecam jeszcze jeden film o Afganistanie – rosyjski, świetny. 9 Kompania z niesamowitą siłą przekazu opowiada, jak tam jest naprawdę, i z czym (z kim) trzeba się zmierzyć.
* * *
Kilka dni temu w Afganistanie zginął kolejny polski żołnierz. Dzisiaj zmarł kolejny. Pewnie (oby nie) będzie następny* i kolejny... Może czas najwyższy się zastanowić, czy już nie wystarczy ofiar? W imię czego mają ginąć polscy żołnierze? W imię pokoju na świecie? – Na pewno, pokój jest sprawą nadrzędną, ale cały czas nie daje mi spokoju myśl, że to nie o pokój chodzi. Że ktoś – pod płaszczykiem walki z terroryzmem – ubija własny interes. No bo jak to może być, że najeżdża się inny kraj, a nie pilnuje swojego? Przecież, o ile dobrze pamiętam te wydarzenia z 11 września 2001 r. to terroryści zaatakowali w USA. Nie w Iraku, czy Afganistanie. Terroryści, których przyjęto tam z otwartymi ramionami, żeby w spokoju mogli się wyszkolić i wcielić w życie swoje mordercze zamiary. Tylko od nas, sojuszników, wymaga się wiz i odcisków palców. Ciekawe to... No tak, ale teraz wspólnie ścigamy terrorystów więc nie ma czasu na inne sprawy. Terrorystów? Może, ale, przecież te narody znajdują się na własnej ziemi, bronią (wg odwiecznych reguł) swojego terytorium. Czy to nie daje do myślenia? Przypominam tylko, że wcale nie tak dawno ktoś chciał wprowadzić swój porządek na naszej ziemi, a polskich partyzantów nazywał Polnische Banditen. I nie wydaje mi się, że to naciągane porówanie. Czy ktoś z całą stanowczością potrafi mi powiedzieć, że nasza obecność w tych „misjach” (bo jakoś nikt nie chce nazwać rzeczy po imieniu jest niezbędna? Niezbędna do tego stopnia, że trzeba improwizować na tzw. żywym organizmie w kwestii uzbrojenia i wyposażenia? Cały czas słyszę i czytam, że brakuje tego i owego, że kamizelki kuloodporne nie takie, że transportery nieodpowiednio opancerzone, a wsparcia śmigłowców brak. I cały czas słyszę, że brak na to pieniędzy. To może – skoro nas nie stać finansowo – nie szafujmy życiem w imię czyichś interesów? Bo w to, że na każdej wojnie zarabia się kokosy, w to akurat nie wątpię. Przecież ktoś „musi” dostarczyć amunicję, uzbrojenie i wyposażenie – te tysiące ton śmiercionośnej stali – bo jak powszechnie wiadomo, amunicji nie robi się z ciasta na macę, a czołgów nie uzbraja się w Torę. No ale... jak to pięknie potem siedzieć w bezpiecznym fotelu i mówić, że to wszystko w imię pokoju. A my? My jesteśmy chyba w sytuacji, którą najtrafniej scharakteryzował jeden z bohaterów mojego ulubionego filmu, Hair: „Biali wysyłają czarnych na wojnę z żółtymi, żeby bronili ziemi, którą oni sami odebrali czerwonym...”. Myślę, że czas już najwyższy zawołać wspólnym głosem słowa Rogera Watersa – Bring the boys back home – Niech chłopcy wrócą do domu... Nigdy więcej wojny!
* * *
Zapomniałem o fotografii? Co tu pisać, zdjęcia są jakie są. Ich największą zaletą jest to, że w ogóle są. Takich, jak powyższe, nie będzie więcej, bo i okręty poszły na żyletki i transportery, a i ludzie się wykruszają. Ale – z drugiej strony – życzyłbym wszystkim nam, aby takie zdjęcia były tylko z poligonów, nigdy zaś z prawdziwej wojny. Myślę, że czas zamknąć listę, postawić czarną grubą kreskę i powiedzieć – nigdy więcej...
___
* Niestety, czarny scenariusz się sprawdza. 10 września kolejny polski żołnierz poległ w Afganistanie.

czwartek, 3 września 2009

Zgasło światło, a winni są cykliści...

Stało się. Zgasło światło. 1 września 2009 r. odebrano mi ciepło domowego ogniska. Ciekawe, kto wybrał taką nieprzypadkową, zbieżną z inną ważną rocznicą, datę? Czy to miała być zemsta, czy bezmyślność? Bo to, że ktoś postanowił zrobić interes moim właśnie kosztem to pewne. Gorzej, że próbuje się mi wmówić, że to dla mojego dobra została wycofana – ciesząca moje oczy ciepłym, miękkim i przyjaznym światłem – „zwykła” żarówka.
„Żarówki są nieekologiczne” - tak sobie myślę, że pod tym hasłem ktoś postanowił upłynnić niesprzedane zapasy tzw. świetlówek energooszczędnych. Naprodukował ich, i zapewne teraz nieudany produkt zalega magazyny. No bo że nieudany - to pewne. Gdyby był udany, to sprzedawałby się jak ciepłe bułeczki ministra Kwiatkowskiego. No ale... „w imię ekologii” - na dźwięk tego hasła niektórzy daliby się porąbać – teraz wszystko musi być ekologiczne. Tylko ja nie chcę. Chcę żyć jak człowiek, sam decydować, co jest dla mnie dobre, co złe, a co sprawia mi przyjemność. Dziwna sprawa, ale np. papierosy - o ile produkowane przez koncern znajdujący się w „odpowiednich rękach” - są „ekologiczne”. A przecież wszyscy wiemy, że szkodliwe, nawet bardzo szkodliwe. Powinno się ich zabronić, tak jak narkotyków, ale... widocznie przynoszą takie zyski, że ich tzw. ekologia nie dotyczy.
Ekologiczne żarówki, taaa - one są bardzo ekologiczne w moim przypadku. I bardzo oszczędne. Do tego stopnia, że w moim domu nie zużyją ani jednego wata energii. Prędzej będę siedział przy świecach. Może jestem niereformowalny, ale... przez lata przyzwyczaiłem się do ciepłej, przypominającej światło słoneczne, barwy zwykłych żarówek, i nie zamierzam z nich zrezygnować. W naszym klimacie, światło w domu pali się przez osiem miesięcy w roku. Może w Kalifornii albo Izraelu jest inaczej. Ale nie u nas. I co? - mam przez osiem miesięcy w roku siedzieć w paskudnym sinozielonym świetle? Przecież kolor światła tego wynalazku nadaje się co najwyżej do oświetlenia piwnicy, a i tak zaczyna ona (piwnica) przypominać scenerię rodem z mrocznych gier komputerowych. W domu? - Nigdy w życiu! Moja ukochana kobieta, oświetlona tym światłem zaczyna wyglądać jak zombie. Sinozielona, niebieska albo różowawa - w zależności od tego jak się trafiło ze świetlówką.
Powiedziałby ktoś, że w zwykłych żarówkach 95% energii idzie na grzanie, a tylko 5% na świecenie. Wystarcza mi te 5%, czemu nikt nie chce tego zrozumieć. A te 95%? - wracając do naszego klimatu – u nas przez 8 miesięcy w roku jest chłodno, trzeba się dogrzewać. I chyba nieistotne czym? Bo ja na przykład uwielbiam usiąść z kawą i książką w ręku pod lampką, która i świeci i grzeje mi ręce. I nie wyobrażam sobie oglądania zdjęć w tym paskudnym zielonym świetle. Ktoś jednak zdecydował za mnie - jak to możliwe, jak to się dzieje? Tak sobie myślę, że winni są cykliści... – i tu przypomina mi się scenka sprzed paru dni.
* * *
Paniusia wybiera kalendarz, taki planszowy, duży - dla pracowników. Kręci się, robi szum wokół siebie, aby było widać, że jest „ważna”. Zażyczyli sobie z „roznegliżowaną panienką” - mówi. Ogląda katalog, krzywi się lekko z niesmakiem – nieee, tu za dużo widać... i z twarzy taka nie bardzo. Próbuję zdusić gdzieś w sobie parsknięcie śmiechem - nosz kurczę, myślę, zamawiający roznegliżowaną panienkę na pewno będą najbardziej zainteresowani twarzą. Ale już podejrzewam finał. Jak zwykle ktoś zdecyduje o tym, co jest dla nas najlepsze. Tak to jest, to chyba nasza narodowa tradycja, miało być pięknie, a wyjdzie jak zwykle. Myliłem się... to jednak nie koniec...
A panu jaka się podoba? - próbuje zagaić paniusia. Ta - wskazuję na panienkę z efektownym biustem - ale ona nie jest roznegliżowana. No przecież ona jest goła - paruje paniusia. Jak goła jak ma majtki - ripostuję. Nooo nie, bez majtek to pornografia! - z oburzeniem odpiera moje sugestie. No tak, pornografia... i co jeszcze? Eh, widzę że trafiłem na zatwardziały wytwór zaścianka. Tracę chęć do rozmowy, ale zaścianek kontynuuje - bo wie Pan, to nie może być, żeby było wszystko widać, to przecież nieestetyczne; jak byłam - tu pada nazwa kraju z zachodniej Europy (acha, myślę sobie, przyszedł czas na argumenty większego kalibru, żebym sobie nie pomyślał, że z byle kim rozmawiam), jak tam byłam, to na plaży chodzą takie rozebrane do pasa - okropne! I na dodatek niemłode i wcale się nie wstydzą tego, jak wyglądają. Przecież tak nie może być, żeby one pokazywały nieestetyczne biusty! - podnosi lekko głos - ktoś powinien coś z tym zrobić. Hm, diabeł we mnie zaczął prostować rogi - a po czym Pani wnosi, że jakiś biust jest nieestetyczny? No przecież widzę, że mi się nie podoba - odpiera paniusia. No tak - mówię - ale może komuś innemu się podoba. Nie! - one są brzydkie i koniec! - paniusia stoi twardo na swoim. No tak - zaczynam się jej przyglądać, żeby znaleźć w niej tę piękność, która ma prawo decydować o tym, co jest brzydkie, a co nie. I cóż... lekko śniada cera, blisko siebie osadzone ciemne oczy, zerkające podejrzliwie na lewo i prawo, wydatny haczykowaty nos, duży obwisły biust na korpulentnym ciele wspartym na krótkich grubych nogach, całość opięta w ciuch, trochę jak baleron - typowa, niemłoda przedstawicielka swojej rasy, wiedźma po prostu - i ona ma czelność mówić mi, że ktoś jest nieestetyczny? Toć, gdyby iść jej tokiem rozumowania, to wszyscy wyglądający inaczej niż ona, czyli czarni, biali, żółci, czerwoni itd. powinni kryć się w mroku. Widzę już co będzie - pracownicy nie dostaną takich kalendarzy jak chcieli. Dostaną takie, jakie ona uzna za odpowiednie. Jak to się dzieje, że „paniusia” ma prawo decydować o tym, co jest ładne a co nie, co jest dobre i dla kogo? Nie chciałbym wyciągać daleko idących wniosków, ale to wygląda jak prosta droga do tej filozofii i tych czasów, które 70 lat temu wstrząsnęły Europą. Narodowy nacjonalizm nie wziął się znikąd. Niech ją i podobnych do niej diabli wezmą raz na zawsze. Albo może nie, diabli też ludzie i nie zazdroszczę im tych wiecznych problemów, tego targowania się, a to że w kotle za ciepło i szkoda paliwa, a to że za zimno i trzeba podłożyć albo że drewno do palenia nieodpowiednie. Wieczne niezadowolenie to chyba credo życiowe takich jak ona. Eh...
* * *
Co to wszystko ma wspólnego z fotografią, bo w końcu o niej miało być? Ano... dziś żarówki, jutro ryby - wprost od rybaka - ze świeżego połowu, a któregoś dnia ktoś dojdzie do wniosku, że mój stary aparat jest niekoszerny. Pomimo tego, że jest całkiem mechaniczny, nie potrzebuje baterii, nie zużywa prądu itd. Jak lobby postanowi zarobić, to nie będzie zmiłuj się. Ogłoszą światu, że stary selenowy światłomierz jest nieekologiczny i natychmiast mam go złomować, a w zamian kupić „ich” produkt - kilka/kilkadziesiąt razy droższy. Na lobby nie poradzisz...
Widzę jednak światełko w tunelu. Zmęczeni „energooszczędnym”, „ekologicznym” paskudztwem zapalimy świeczki, zrozumiemy wreszcie pradziadów i docenimy aurę ogniska domowego.
No i wreszcie - chcąc nie chcąc - pójdziemy na spacer, w plener, naoglądać się światła dziennego, nawdychać świeżego powietrza; będziemy zdrowsi - zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Czego wszystkim życzę.
Wbrew tytułowi nie wszystkiemu winni są cykliści... - kto jest winny pozostawiam ocenie Czytelnika. Nie dajmy się jednak zwariować.