wtorek, 13 grudnia 2011

Stringi i portale

Pomyśleć, że poszedłem do centrum handlowego kupić tylko krople żołądkowe gorzkie, a tyle stringów (internetowych) spotkałem w piętnaście minut...

stukajace-szpileczki.peel
zoba-jakie-mam-cycki.peel
po-chuj-ci-ten-krawat.peel
ale-ze-mnie-lachon.peel
loda-robie-tanio.peel
fajne-mam-stringi.peel
czego-sie-drzesz-gowniarzu.peel
lateks-mnie-uciska-w-cipke.peel
obwisly-brzuch-wylewajacy-sie-z-mini-jest-seksi.peel
nic-nie-widac/wygolilam-sie.peel
za-te-bluzke-robisz-loda.peel
jak-wyjdziemy-to-ci-przypierdole.peel
naciagne-stringi-az-pod-pachy.peel
no-i-chuj-że-widac-moj-rowek.peel
nie-smierdze/wyperfumowalam-sie.peel
ochujales-czy-ja-wygladam-jak-tania-cipa.peel
jak-to-brak-srodkow-na-koncie-zrob-cos-kurwa.peel
czego-sie-debilu-gapisz-na-jej-cycki.peel
moja-dupa-wejdzie-w-te-majtki/nadwarazy.peel
i-tak-sie-napierdoli-po-co-taka-droga-wodka.peel
kup-mi-jakies-drogie-wino-ale-w-zajebistej-butelce.peel
musze-to-miec/jej-z-zazdrosci-macica-sie-przekreci.peel
nie-zrobie-dobrze-twojemu-szefowi/i-tak-mam-okres.peel
i-tak-sie-nawalisz.peel
chyba-palcem.peel
zoba-jaki-pierscionek/w-dupe-nie.peel
wcale-mi-nie-smierdza-nogi/w-kozakach-z-futerkiem.peel
popacz-jaka-stara-kurwa/ale-chujowe-te-lustra.peel
to-se-sam-zrob-loda.peel
gdzie-zostawilas-twojego-bachora.peel
nie-kurwa-nie-bedzie-obiadu.peel
jak-to-zamykaja.peel
... (kropka)peel

Resztę, jak znam życie, ono samo dopisze. Wesołych Świąt.

poniedziałek, 31 października 2011

Bankiet u Pana Boga


Jak co roku media zachłystują się statystykami kolejnej akcji „Dojedź Trzeźwy na Cmentarz”, a sznury samochodów ciągną od rana w kierunku nekropolii. Pędzą, byle prędzej, byle zająć miejsce jak najbliżej bramy, byle... szybciej wymienić ploteczkami. Wiadomo, raz w roku trzeba.
— Pszszsz... widziałaś, jak ona się ubrała na cmentarz; wstydu nie ma.
— Pszszsz... samochód kupiłem, nowy, no... zimówki były gratis.
— Pszszsz... zobacz, a ona znowu w tym samym futrze.
— Pszszsz... zimno jest, to co? Skoczymy do mnie na jednego dla rozgrzewki?
— Pszszsz... pewnie mole wyprowadziła na spacer, phiii.
— Pszszsz... no co ty, ze szwagrem się nie napijesz?!

Wszystko w akompaniamencie kakofonii dźwięków ryczących głośników, które ktoś porozwieszał na drzewach, ogrodzeniu cmentarza, jak popadło. Zapewne chodziło o to, aby było (coś) słychać. Tyle tylko, że takimi dźwiękami to nawet Jerycho by się dało zburzyć.

Tymczasem zaś w niebie trwa w najlepsze najważniejsze wydarzenie roku — bankiet Wszystkich Świętych. Od rana więc miały miejsce przygotowania, sprawdzanie ilości, gładkości i ułożenia piór w skrzydłach, kontrola aureoli i pozostałych oficjalnych atrybutów. Wszystko na tip-top, trochę może sztywno, no ale... jak bankiet to bankiet. Dopiero wieczorem, kiedy ambrozja i kadzidło rozluźnią nieco atmosferę przyjęcia, a ziemska wrzawa na cmentarzu ucichnie, kiedy tysiące zniczy rozświetlą ciemności w jedynym i niepowtarzalnym widoku, a wszelkie zapachy wyfiokowanych paniuś i ich wyelegantowanych mężusiów zajmie cierpka woń chryzantem i słodki zapach stearyny palących się świec, wtedy pojawią się Oni. Niezauważalnie, niepostrzeżenie, na moment tylko opuściwszy bankiet przemykają bezszelestnie, czasem musnąwszy skrzydłem bukiet jesiennych kwiatów lub — dla swawoli — załopotawszy ognikiem dopiero co zapalonej świecy, wracają czym prędzej na swoje miejsca.

Zapalam znicz, wyciągam papierosa, malborskiego. Kiedyś kupowałem je ze względu na Niego, kiedy już sam nie wychodził z domu. Wychodząc zostawiałem dwie-trzy sztuki, więcej nie chciał. Bardziej na nie patrzył, niż je palił, ale miał w zanadrzu, jakbym zapomniał kupić. Ostatniego w życiu też dostał ode mnie — zapalił, a potem już tylko patrzył na unoszący się dym.
Zapalam zapałkę i... nagły podmuch wiatru w bezwietrznej pogodzie gasi mi ją, jakby chciał zaprotestować. Nie żartuj sobie — mówię — wiem, że to mnie zabija, ale zapalę i niech się tli, posiedzimy sobie jak kiedyś, przy dymku. Muśnięcie wiatru we włosach i kolejna zapałka zapala się bezszelestnie, a dym zaczyna przypominać wspólne chwile. Papieros się dopala, czas wracać. Cześć — mówię — do następnego razu, wracam do domu. Wsiadam do samochodu, jadąc niespiesznie przez miasto, nawet nie próbuję łamać przepisów, bo kolejne zielone światła, zielona fala, uświadamiają mi, że nie mam się spieszyć, On czuwa. Odprowadza mnie aż pod dom, i szybko wraca, aby nikt nie zauważył jego nieobecności. Jakby nie patrzeć, oficjele są na cenzurowanym...

Wracam, robię sobie kawę, wyciągam albumy ze zdjęciami, niektóre są już tak stare, że nawet ich nie dotykam, niektóre całkiem nowe. Czasem sam już nie wiem, kto jest na tych starszych fotografiach, nigdy się tego nie dowiem — Ci, co mogli mi to powiedzieć, też patrzą na mnie już tylko ze zdjęć. Cieszę się jednak, że mogę sobie ich powspominać, pamięć jest zawodna, a fotografie, na których ich utrwalono powodują, że czuję się, jakby siedzieli ze mną przy stole. Chociaż na chwilę jesteśmy razem, jak za starych dobrych lat. Zdjęcia... lepsze, gorsze, ale mam. Bo trzeba je robić, czasem nie jest łatwo, ale warto.
Świeca przygasa, smużka dymu z papierosa dawno przestała się snuć. Zostawiam zdjęcia na stole, niech Oni będą ze mną do rana. To ich święto.

czwartek, 27 października 2011

Wyobraź sobie... Linie


Pozorne, domyślne, wyobrażone
Nie widać ich wprost na zdjęciu, ale można je sobie bez trudu wyobrazić, jak np. wzrok matki patrzącej na swoje dziecko, albo wzrok faceta oglądającego się za... (no, wiadomo za czym). Linie te, odpowiednio użyte, mogą wywrzeć silniejsze wrażenie na oglądającym niż te rzeczywiste.

Rzeczywiste
Są obecne w zdjęciu jako drzewa, słupy wysokiego napięcia, rzeki, drogi, tory itp. oraz jako granice między płaszczyznami, np. horyzont, krawędź budynku i im podobne.
• Pionowa (prosta), jak maszt, wieża, czy wysokie drzewo — sugeruje spokój, równowagę, podkreśla statyczność ujęcia.
• Pozioma — sugeruje zatrzymanie wszelkiego ruchu (jak znak zakazu wjazdu).
• Łamana, zygzakowata (szczyty gór albo sztorm na morzu) — wprowadza niepokój, intryguje, prowadzi wzrok, ale może być też męcząca.
• Zakrzywiona jak drzewo nad brzegiem jeziora — wywołuje pewne napięcie, wprowadza zarówno spokój, jak i wrażenie dynamiki.
• Łagodna i spokojnie wygięta — łatwo prowadzi wzrok oglądającego; nie wywołuje niepokoju.
• Skośna, pochyła jak przewracające się drzewo lub strome zbocze — wywołuje napięcie, zaciekawienie, wprowadza dynamikę.
• Szersza w dole, węższa w górze — sugeruje ruch w kierunku węższego końca, tam właśnie prowadzi wzrok oglądającego.
• Stąd–tam — sugeruje ruch do wnętrza obrazu, odchodzenie.
• Stamtąd–tu — prowadzi wzrok od obrazu w stronę oglądającego, powracanie.

Proste te krzywe, prawda? No to całą tę radość z wykorzystania pojedynczych linii albo stworzenia galimatiasu z ich poplątania pozostawiam wyobraźni. Byle ich nie przegiąć za bardzo.

Cdn. „Wyobraź sobie...” być może nastąpi, być może nie.

czwartek, 13 października 2011

Dziękujemy Ci Druhu...


Przekornie inspirowane*

Wiele lat minęło od dnia, w którym opuściłeś Ojczyznę mój drogi Druhu, a jednak pamiętasz ciągle o nas. Dziękujemy Ci pięknie za pamięć, jak i za e-maile, w którym pokazujesz nam coraz to piękniejsze zdjęcia. Wprawdzie od czasu, kiedy kupiłeś sobie nowy cellular phone z dwunastomegapikselowym aparatem fotograficznym nie możemy obejrzeć całości zdjęć, bo nie mieszczą się na ekranie naszego starego monitora (domyślamy się, że pięknie wyglądają na Twojej nowej 100-calowej plazmie; przy okazji — naprawiłeś już generator?), a zresztą i tak nie możemy ich docenić, bo opanowałeś dziwną sztukę wklejania zdjęć do treści e-maila. My tu, w Polsce korzystamy z funkcji załączników, które potem można zapisać na dysk i oglądać oddzielnie. No ale, Wy tam pewnie inaczej robicie — wiadomo, wielki świat.

Wielki świat... te fragmenty zdjęć, które udało się obejrzeć, naprawdę robią wrażenie. Taki Yosemite na przykład, jakby Ci udało się pokazać te drzewa niezasłonięte przez budki z hot-dogami i ogrodzenie parkingu — na pewno wyglądałyby monumentalnie. Zresztą i tak na pewno przywieźliście sobie stamtąd jakieś pamiątki z Chin? Nie wiem, czy pamiętasz, ale u nas są równie piękne miejsca, pojechaliśmy więc w Bory Tucholskie chcąc i Tobie wysłać jakieś zdjęcia, ale zanim znaleźliśmy jakieś ładne miejsce, zgubiliśmy się, a konkretnie zgubiliśmy w lesie nasze zielone autko, w którym był ten stary niezawodny aparat na klisze (jak pamiętasz, nazywa się Druh), którego nie zabrałeś, bojąc się o nadbagaż, no i zdjęć nie zrobiliśmy. Zresztą i tak te smoki wyszły z krzaków, dopiero kiedy było już ciemno. Prawdą jest jednak, że trochę czasu zajęło nam odnalezienie auta, zgłodnieliśmy po drodze, ale szczęśliwie znaleźliśmy małą polankę z ładnymi kolorowymi grzybami, więc nie umarliśmy z głodu. Zimno też nam nie było, bo tuż przy polance było jakieś uschłe zielsko — rozpaliliśmy ognisko i wszystko dobrze się skończyło, bo przed atakiem smoków uratowała nas ekipa policji w kominiarkach (swoją drogą, dziwnie się ubrali do lasu, prawda?). Skończyło się na grzywnie za palenie ogniska w lesie, ale szczęśliwie dla nas nie zostaliśmy oskarżeni o spalenie tego zielska, bo okazało się, że ono nie było bezpańskie, należało do jakiejś Marychy (nazwiska nam nie podali).

Tak, piękne miejsca odwiedzasz, ten Grand Canyon robi wrażenie. Aczkolwiek, jak nie widać całości, to przypomina trochę wykopy na tej autostradzie, co to ją Chińczycy mieli wybudować na Euro 2012. Autostrady chyba nie będzie, co nas nawet cieszy, bo taki marsjański krajobraz, jaki po sobie zostawili, nie ma sobie równego w świecie i chyba da się sporo na turystyce survivalowej zarobić. Tak czy owak, udało nam się wrócić stamtąd, chociaż w pewnym momencie autko ugrzęzło po okna w błocie i gdyby nie pomocna dłoń chłopa (a właściwie kopyt jego konia), który wyciągnął nas stamtąd, zostalibyśmy tam na zawsze. Przy okazji, pamiętasz nasze autko? Naszego maluszka, Fiata 126p? Ma się dobrze, jest już pełnoletni i wzbudza niesłychany zachwyt grup azjatów, którzy pytają się nas, czy też moglibyśmy im zrobić takie rodzinne auto.

Do tej jaskini hazardu, Las Vegas — taki kawał drogi — też pewnie pojechałeś swoim pięknym, wielkim amerykańskim krążownikiem szos produkcji koreańskiej? No widzisz, a u nas automaty do gry są praktycznie w zasięgu ręki, 3-4 przystanki tramwajem. Wprawdzie nie spotkaliśmy tam Elvisa Presleya ani Marilyn Monroe, ale za to była Dżesika, Dżastin, Brajan i Nikola. Chyba przyjechali z Twoich okolic, bo wszyscy byli pięknie opaleni, od brązu po wszystkie odcienie czerwieni, aż do ziemistej szarości. Tak więc, wzięliśmy całą wypłatę (1386 zł minus ZUS i podatki) i pojechaliśmy. Dobrze, że nie zarabiamy więcej, bo wypłata w pięciozłotówkach trochę ważyła, ale warto było. Chyba rozbiliśmy bank. Wyobraź sobie, że wygraliśmy 200 puszek Coca-Coli i 150 kaw (ze śmietanką i cukrem!). Żyć nie umierać. Wyobraź sobie, że z każdą wygraną puszką automat do gry wypłacał jeszcze dodatkowe pieniądze. Drobne bo drobne, ale zawsze to żywy pieniądz. Tak sobie myślimy, że chyba od dawna tam nikt nic nie wygrał, bo za nami ustawiła się długa kolejka chcących też zagrać i wygrać. Ale nie dopuściliśmy ich aż do przyjazdu pogotowia ratunkowego. No bo ktoś wezwał pogotowie. Przydało się, bo te mroczki przed oczyma nie pozwalały nam skupić się na grze. Początkowo chcieli odwieźć nas do Kocborowa, ale skończyło się na zwykłym OIOM-ie, płukaniu żołądka i takich tam.

No tak, dzień wyborów jednak spędziliśmy w szpitalu. Wszystko jednak przebiegło miło i przyjemnie; rano przyszedł ksiądz, powiedział na kogo mamy głosować, więc pozostało tylko postawić krzyżyk. Szkopuł w tym, że po tej kawie, lekach i Coca-Coli trochę nam się wszystkim ręce trzęsły, więc postawiliśmy krzyżyk nie na tego kandydata co trzeba. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło — dowiedzieliśmy się z TV (w szpitalu, bo w domu nie mamy), że ten, na którym położyliśmy krzyżyk, jednak się dostał. Jest nawet trochę podobny do Waszego prezydenta, więc chyba wszystko idzie w dobrym kierunku? O Tobie też mówili w TV, że zakłóciłeś ciszę wyborczą czy jakoś tak? Mamy nadzieję, że SWAT nie zrobił Ci krzywdy, powinni przecież zrozumieć, że wyruszyłeś na wybory tydzień wcześniej. Trzy dni konno, dzień marszu pieszego i potem znowu trzy dni w canoe — nie sposób przecież przedzierać się przez las bez strzelby, prawda? W ogóle to teraz częściej będziemy oglądać telewizję (w szpitalu rzecz jasna) bo okazało się, że byliśmy zatrudnieni na czarno — nasz pracodawca nie odprowadzał ZUS, więc musimy zapłacić za leczenie. No to zdecydowaliśmy się odpracować te koszty. Nie jest źle, w dobie bezrobocia mamy zapewnioną robotę na trzy pokolenia w przód.

Doceniamy więc tym bardziej, że — pomimo osiemnastoletniej niebytności w ojczyźnie — nadal chcesz brać żywy udział w decydowaniu, co jest dla nas dobre, a co nie. Może Twój głos spowoduje, że będzie lepiej? Tylko wiesz... Pamiętasz, kiedy wyjeżdżałeś, mówiłeś iż nie chcesz żyć w kraju, którym rządzą komuchy i cykliści? Mogłeś do nas napisać, byśmy Ci wyjaśnili to i owo. Rozumiesz... kandydat na którego oddałeś głos na 100% nie jest komuchem. No ale, liczą się Twoje dobre chęci no i piękne zdjęcia, które zrobiłeś (tak piszesz, że zrobiłeś) podczas wyprawy na głosowanie. Hm, może po prostu następnym razem koniecznie przyjedź do ojczyzny? Bo my nie wybierzemy się do Ciebie, m.in dlatego, że nie dają nam wiz, tylko organizują jakąś loterię (do hazardu na razie się zniechęciliśmy, sam rozumiesz), a jak już ktoś wygra, to i tak traktują jak przestępcę, na lotnisku pobierają odciski palców i zaglądają tu i ówdzie (i nie tylko w d..ę). Nie, lepiej po prostu wyślij nam kolorową pocztówkę. Bo wiesz, zdjęcia... zdjęć nie robi aparat.

___
* Jeśli ktoś się tu odnalazł to już jego problem.

wtorek, 4 października 2011

Idą święta. Antycypacja aneksu


Ito dedykuję. On, jak się dzieli, to ze szczerego serca...

Że co? Że daleko do świąt? Że ledwie rok akademicki się zaczął? Hm, i tak się spóźniłem. Mikołaje już od dawna krążą po mieście, śmiesznie nieco wyglądając w trzydziestostopniowym, popołudniowym, październikowym słońcu. No ale, robota jak robota — jest i nie hańbi. Osobiście jednak nie przepadam za Mikołajami. Przypominają mi, że jakoś tak nie lubię świąt. To znaczy, może i same święta lubię, ale nie cierpię tej nadętej otoczki. Jakby nie patrzeć, bilans „lubienia” jest ujemny. I nawet nie to mnie dołuje, że we wszystkich sklepach moje oczy są nękane przez wyłażące z każdej strony świąteczne potworki mejdinczajna, a w TV, jak co roku, będzie typowy zestaw filmów. Do tego zdążyłem się już przyzwyczaić, zobojętniało mi jak wiele innych niedogodności. Ot, „cena” świąt, każdy chce zarobić. Nawet przestało mnie już boleć, że jak co roku, z precyzją godną szwajcarskiego zegarka, z kątów wyłażą różne, niewidziane przeze mnie od dawna, włazidupy*. Za to nader często odnoszę wrażenie, iż święta (jakby nie patrzeć katolickie) są okresem dziwnego, świeckiego rozgrzeszenia. Ot takie, w domyśle „byłam grzeczna”:
— Wiesz, w prezencie kupię sobie nowy aparat.
— A co? Stary się zepsuł?
— Nie, ale rozumiesz... przestał spełniać moje oczekiwania (czyli nie chce sam robić zdjęć [przyp. autora]), a ten nowy „markpięć” to jest maszyna na miarę oczekiwań — potrafi wszystko.
— Sam kadruje i wywołuje kotlety weselne, oprawia w album i wysyła na facebooka?
— Małpa jesteś. Stara i złośliwa. Idź se robić te swoje slajdy i udawaj, że jesteś artystą.
— Może i nie jestem artystą, ale jestem ekologiczny, robię zdjęcie ciągle tym samym aparatem, nie produkuję bez potrzeby elektronicznego złomu.
— No przecież ja swojego też nie wyrzucę. Oddam w dobre ręce, posłuży jeszcze komuś.
— A ile on ma przebiegu?
— Jakieś 180.000 klatek, ale to niedużo jak na taki aparat, nie uważasz?
— Czy ja wiem? — (gorączkowo liczę w myślach) — to by było jakieś 5000 rolek slajdów; przy optymistycznym założeniu, że robię jeden slajd miesięcznie, musiałbym żyć 400 lat. Faktycznie niedużo, dodaję nieco sarkastycznie. ‌Wiesz — mówię — obdarowany się nie ucieszy, jak za miesiąc aparat padnie. Koszt naprawy tego cuda techniki pewnie będzie wyższy niż cena nowego aparatu, wprawdzie z niższej półki, ale za to sprawnego i z gwarancją — dodaję.
— A kto Ci powiedział, że ja go zamierzam oddać? Zobacz jaki jest zadbany, ani jednej ryski. Sprzedam go i dostanę jeszcze dobrą cenę, jak ktoś się zna, to doceni, że był w dobrych rękach.
— Hm, myślałem, że zamierzasz zapoczątkować jakąś akcję dobroczynną, święta idą, wiesz...
— Oszalałeś? Czy ja wyglądam na jakiegoś rokefelera? Przecież, jeśli nawet — hipotetycznie — komuś dam, a nie sprzedam, to i tak jeden z drugim tego nie doceni. Ale dobrze, że mi przypomniałeś, mam trochę używanych ciuchów, których nie noszę, bo wstyd, to mogę oddać do jakiegoś schroniska — bezdomnym, albo może bezrobotnym?
No i całkiem niezamierzenie uruchomiłem tzw. „świąteczną dobroczynność”. Piszę „tak zwaną”, bo pozbywanie się starych ubrań niewiele ma wspólnego z prawdziwie pojętą dobroczynnością. Żądza medialnego zabłyśnięcia przysłania wszystkie inne. Wracając do przerwanego wątku, a właściwie do szafy, z której się wysypuje to i owo — inaczej mówiąc — trzeba pozbyć się starych ciuchów, aby zrobić miejsce na nowe:
— Zobacz, jaka to fajna kurtka!
— No, pamiętam — odpowiadam — podarłaś ją, jak polazłaś po ciemku w krzaki; puszczam oko.
— Ale mama zacerowała i jest prawie jak nowa, popatrz tylko.
— To czemu jej nie nosisz, fajna jest, w sam raz na taką pogodę jak dziś?
— No co Ty?! W takiej kurtce — toż to obciach. Jak ja bym wyglądała?!
— ...
— Wiesz co? Ja tę kurtkę oddam do schroniska, jeszcze coś się tam znajdzie w szafie ze starych ciuchów, zrobimy bezdomnym prezenty na święta. Albo nie, kurtka i (stary) sweter to za mało — zaraz ogłoszę akcję na facebooku, taki event, wiesz... Zrobi się zbiórkę, a potem hurtem zawiezie do schroniska.
— Hm — rozglądam się po pokoiku — a gdzie Ty chcesz to zbierać, Tobie i tak szafy się nie domykają?
— Nie, no wiesz, nie u mnie, ja zajmę się organizacją, zadzwonię do schroniska itd., a u Ciebie się to będzie zbierać (w domyśle: przecież nie będę się zagracać starymi szmatami [przyp. autora]), kolega ma samochód, to będzie jeździł i zbierał po ludziach, a potem się zorganizuje jeden wspólny transport, rozumiesz? Najważniejsza jest organizacja całości, ktoś przecież musi to ogarnąć!
— Ogarnąć powiadasz? No może i racja, ale wiesz, paliwo ostatnio nie jest specjalnie tanie, może by jakąś zrzutę dla kolegi, skoro to wspólna akcja, a wiesz — natłucze sporo kilometrów po mieście?
— Jak nie chce pomóc, to nie! — koleżanka potraktowała problem jak kłodę pod nogi — Ja tu uruchamiam całą akcję, żeby pomóc potrzebującym (w domyśle: opróżnię szafę ze starych ciuchów, będę mogła kupić sobie nowe, a wszyscy zobaczą jaka jestem szlachetna, o!), a Ty mi tu o takich drobiazgach?!
— No wiesz — mówię — skoro dwie stówy (na paliwo) to dla Ciebie drobiazg, to może po prostu weź tę kasę, idź do jakiegoś sklepu, kup kurtkę, nową kurtkę i daj pierwszemu napotkanemu bezdomnemu/bezrobotnemu?
— Żartujesz sobie — odparła z oburzeniem — Przecież on natychmiast ją sprzeda za pół litra.
— No fakt, to możliwe... — nie można było odmówić racji. Ale, skoro się już zdecydowałaś, to może... może kup np. kurtkę, taką o jakiej marzysz, do tego ciepły sweter i idź do MOPS-u. Tam Ci wskażą, komu pomagają. Podejdź do człowieka, który szuka roboty od dwóch lat, daj mu to wszystko, życz wesołych świąt, odwróć się i wyjdź. Tak po prostu.
— Po prostu? Anonimowo...?

Nie dokończyła, przerwałem jej mówiąc, że nie mam starych ubrań do oddania. Wzrok rozmówczyni wprawdzie sugerował jednoznacznie, że stałem się „wrogiem publicznym nr 1”, ale jakoś lepiej mi się zrobiło; jeszcze jedno zdanie i zabrnąłbym za daleko.
* * *
Zastanawiam się, czy dając komuś stare ubrania, chcę aby poczuł się jeszcze gorzej? Biedniejszy, źle ubrany, potraktowany z góry przez wyfiokowaną paniusię (wyżelowanego panicza) z pretensjami? Czy chciałbym — idąc za głosem Anthony'ego de Mello — brać udział w dobroczynności, która tak naprawdę jest „prawdziwą maskaradą interesowności przebranej za altruizm”? Tak, wiem, czasem liczy się po prostu efekt, nieważne jak do niego dochodzi, ale głos Jacka Londona — stanowiący, że „Dobroczynność nie polega na dawaniu kości psu. Dobroczynność to kość dzielona z psem wówczas, gdy jesteś równie głodny jak on” — przemawia do mnie ze zdwojoną mocą. Może obdarowani, zamiast starych ciuchów, woleliby aby znaleźć im pracę? W starych ciuchach nie zrobią dobrego wrażenia na potencjalnym pracodawcy. Tak to już jest, że pierwsze wrażenie często jest najważniejsze. A'propos pracy, napisał do mnie Dmytro. Poprosił, abym zareklamował jego firmę (dziwna sprawa, czyżby ktoś ten mój blog czytał?). Nie owijając w bawełnę, nie obiecując gruszek na wierzbie ani miliona w środę czy też w sobotę, ujął mnie tym. Tak więc — idąc za głosem Leszka Kołakowskiego, który mówi „Liczmy na wzajemność, a nie dobroczynność. [...] Liczmy na to, że weźmiemy tyle, ile damy” — zamieszczam. Jeśli ktoś szuka pracy, to a nuż... znajdzie ją tutaj. Może komuś pomogę, może...

___
* Problematykę włazidupów omówiłem oddzielnie.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Meksyk, Pekin i Budapeszt*

Trzeba mieć maniery.
Człowiek cywilizowany
nosi garnitur; koszulę, krawat.
Myje zęby i ma czyste paznokcie.
**

Nie, to nie moje słowa. Znalazłem je w zapomnianej przez ludzi gazetce, w dniu, w którym zafundowałem sobie podróż sentymentalną trójmiejską SKM-ką. Podróż do miejsc, których nie zamierzałem ani fotografować, ani dokumentować w żaden sposób. Po prostu chciałem przewietrzyć wspomnienia. Wyczytane w drodze słowa nie dały mi jednak spokoju. Tym bardziej, że wypowiedział je sam On, guru elegancji, twórca telewizyjny, animator (cóż za okropne słowo) kultury, teoretyk muzyki, prezenter i autor wielu programów w TVP, który może się pochwalić tym, iż (jak podają pewne źródła) zasiadał w jury programu „Supertalent” emitowanego w TVP 2 wraz z Moniką Richardson, Katarzyną Figurą i Wojciechem Cejrowskim. Wierzę internetowi na słowo, bo nie oglądałem. I nie będę oglądał, gdyż moje zmysły by nie przetrzymały takiego nasycenia celebrą.

Tak więc — niejako na przekór — zasiadłem do pisania bloga nieogolony i w dżinsach. Paznokci na wszelki wypadek nie oglądałem, bo wymieniwszy „tymi ręcamy”, w tzw. międzyczasie, uszczelkę w spłuczce, świadom byłem faktu, że stoję na straconej z góry pozycji. Tym bardziej straconej, gdyż okazało się, że mgliste wspomnienia z dzieciństwa mają się dobrze, powiedziałbym nawet — wyśmienicie, nic nie straciły na aktualności; po dojechaniu na miejsce zastałem swoiste status quo. Po dojechaniu oczywiście, bo sama przygoda podróży SMK-ką przypominała nieco podróż w przyszłość. Tak, w przyszłość. Bo z przeszłości to mam inne wspomnienia jazdy trójmiejską kolejką. A teraz, ta woń zdechłego kota, kota który przed śmiercią chyba zdążył się załatwić pod siedzeniem ze skaju tak podartego, że przypomina łoże madejowe i okna tak brudne, iż nie widać, czy dzień, czy noc. Tylko dzięki nadal żywym wspomnieniom udało mi się wysiąść na właściwej stacji. I to wszystko w aglomeracji, która szczyci się tym, iż TU BĘDZIE EURO 2012. No tak, ale ludzie cywilizowani (jak z cytatu wynika) nie jeżdżą SKM. Bo po takiej podróży garnitur przypominałby zmiętą szmatę, paznokcie — pazury hieny cmentarnej, a na krawacie można by się ewentualnie powiesić. Z rozpaczy. No tak, ale nie w tym rzecz, niech się delikwent buja zgodnie z własnymi manierami

Natomiast ja zadaję sobie pytanie, czy ma sens uwiecznianie takich miejsc? Bo czasy świetności, kiedy tętniły życiem, one (miejsca) mają już dawno za sobą. Teraz powolnie chylą się ku ziemi i nawet buldożery chyba nie będą potrzebne. Może jednak warto wykorzystać ostatnie chwile i zrobić dokumentację pozostałości dawnych czasów? Bo lada moment całość pokryje się trawą i tylko zielone wzgórki będą przypominać tych, których skusiła budowa portu w Gdyni. Bo na sam Meksyk się nie zapuściłem, odświeżałem pamięć o drugiej (za torami) części Chyloni, nie miałem wiele czasu, ale może jednak? A może nie? Sam nie wiem...

___
* Skąd tytuł? Meksyk, Pekin, Budapeszt, Drewniana Warszawa itp. są obiegowymi (historycznymi już) nazwami robotniczych, biedniejszych (żeby nie powiedzieć slumsów) dzielnic/osiedli Gdyni; nadane nieco na na przekór utrzymują się do dziś (patrz: MAPKA).
** Bogusław Kaczyński, „Metro”, czwartek 31 marca 2011, nr 2057.

środa, 30 marca 2011

Kibole i zdjęcia a cykliści

Gonitwę myśli spowodował u mnie reportaż o jakiejś około piłkarskiej burdzie w Kownie (to chyba już na Litwie? Nie wiedziałem, że Litwa ma drużynę piłki nożnej, chyba jakąś amatorską?). Piłki kopanej polskiej nie oglądam, bo i tak nie ma na co patrzeć (wiadomość z ostatniej chwili: nasi przegrali z drużyną litewską, bo ponoć kolor trawy na boisku był nieodpowiedni!), ale za to z rozczuleniem obejrzałem, jak kolejny rząd nie może sobie poradzić z prostym problemem kiboli, problemem który w cywilizowanej Europie już od dawna nie istnieje. A nawet jeśli istnieje, to marginalnie, nie na tyle jednak, aby zajmował lwią część czasu ogólnokrajowych wiadomości. I to wszystko w przededniu EURO 2012. Nie to, żebym był zainteresowany jakimiś rozgrywkami, ale na tyle utrudnią mi one życie, że nie da się przejść obojętnie obok indolencji rządu. Bo rząd sobie nie radzi. Chyba z niczym sobie nie radzi. O przepraszam, radzi sobie — jednym śmiałym, wręcz heroicznym posunięciem poradził sobie z „dopalaczami”, odcinając licealistów od możliwości zakupu wzmiankowanych w lokalnym sklepiku za rogiem. Tak, to było osiągnięcie... teraz licealiści muszą kupować używki w internetowych serwisach aukcyjnych, przychodzą one pocztą jako pomoce naukowe z biologii i chemii, poza wszelką kontrolą. No ale jednak można. A z kibolami się nie udaje. Może dlatego, że czeladź szkolna jakoś tak mniej niebezpieczna jest, więc i obawa o rozruchy społeczne mniejsza?
* * *
Nie o tym jednak miałem... Robotę sobie znalazłem. Sam, bo z bezrobociem rząd sobie również nie radzi. No może nie do końca sam znalazłem, bo z pomocą kolegów jednak, ale żaden urząd pracy, w którym na dzień dobry proponują mi przekwalifikowanie się z mechanika na kwiaciarkę lub handlowca, nie był zaangażowany. Rząd i jego urzędnicy więc mogą spać spokojnie. Robota jak robota, wprawdzie nie jako fotograf, więc może niekoniecznie odpowiadała moim aspiracjom, ale zauroczyło mnie ogłoszenie. Salary miało być 19 tysięcy funtów (niestety nie miesięcznie, a rocznie; zapomniałem dodać, że robota w Londynie?) plus premia. Spodobało mi się. Nie jakieś tam „wysokie zarobki” tylko konkretnie, tyle a tyle. Bo do tej pory (przynajmniej w Polsce), to na sam koniec rozmów o pracę okazywało się, że te wysokie zarobki to płaca minimalna plus bliżej nieokreślona premia, pod warunkiem, że się wykażę. A tutaj proszę — uczciwie, nikt nie obiecywał pracy w młodym, dynamicznym i rozwijającym się zespole z możliwością awansu (czytaj: jak wygryzę kolegę to dostanę jego stanowisko, swoje zarobki i na dokładkę jego obowiązki), nie oczekiwał znajomości przynajmniej dwóch języków obcych biegle w mowie i piśmie. No tak, ale w tej prostej pracy za dodatkowe języki pewnie musieliby dopłacać? Pewnym ograniczeniem było wymaganie doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku. A jakiego doświadczenia można wymagać od palacza? Pisałem, że chodziło o pracę palacza? Nie? No ale dlatego właśnie płaca była niewygórowana, za te 19 tysięcy funtów — jak zostałem uświadomiony — da się żyć, całkiem spokojnie, bez szaleństw jednak. No ale... może na filmy, czarno-białe, wystarczy? Oczyma wyobraźni widziałem te spocone torsy innych palaczy, pokryte węglowym pyłem, ze strużkami potu rysującymi witraże na ich muskulaturze. Te przeraźliwe białka oczu, czarne spracowane dłonie, ogromne szufle, ogień gorejący w piecu, szybki pokerek podczas przerwy na lunch (oczywiście w kotłowni) — czułem się już niemalże laureatem World Press Photo... to jest to! Palacz. Zwłok. Robota w krematorium... Cholera jasna, stąd to wymaganie doświadczenia w podobnej pracy, robota w garniturze; nie — nie nadaję się. Doświadczenia mi brak. Niemniej jednak, naukę jakąś wyniosłem. Nie zawracałem czasu ewentualnemu pracodawcy, oszczędziłem własnego. Czytanie/słuchanie ze zrozumieniem to same zyski, prawda? Kurczę, znowu zboczyłem z tematu.
* * *
O czym to ja chciałem... A, no tak, o zdjęciach. Temat rzeka, znacie to poczytajcie... Kobieta, nie najstarsza, ale też nie jakaś — za przeproszeniem — siksa, całkiem rozsądnie wyglądająca (tak, tak, wiem... pozory często mylą): Pan robi takie fajne portrety, widziałem w internecie, czy mógłabym się o takie uśmiechnąć? Patrzę na nią, przymykam jedno oko, starając się ocenić jak będzie wyglądać w obiektywie. Ona — puszcza do mnie oko i zaczyna się krygować, traktując chyba moje spojrzenie jako początek gry wstępnej. Cholera jasna — myślę sobie — nie jest dobrze, jak za dużo zacznie sobie wyobrażać, to będzie jeszcze gorzej. Ale w pewnym momencie widzę, że ułożenie głowy, błysk światła w wąsko osadzonych, ciemnych oczach, rokują nie najgorzej, więc mówię — Z przyjemnością (no i po co to mówiłem; po co było mówić „chętnie” czy „z przyjemnością”?), możemy się umówić na kilka zdjęć. Proponuję więc, aby było taniej, umowę non profit — ona kupuje filmy, ja pokrywam koszt wywołania i skanowania, ona w zamian otrzyma sześć jotpegów do zamieszczenia w portfolio na jednym z portali społecznościowych i jedną odbitkę (dla męża, jak się okazuje), a ja zgodę na opublikowanie zdjęć z jej wizerunkiem w swoim fotograficznym portfolio. Pełna zgodność, tym bardziej, że na dźwięk słowa „taniej” zapalają się ognie w jej oczach. No dobra, te ogniki da się wykorzystać na zdjęciach, coś z tego będzie. No i tylko portret, żadnych innych zdjęć. Świetnie, jasna sprawa.
Ustawiam, a właściwie włączam lampy, żeby ją oswoić ze światłem, ona za to odsuwa krzesło. Tłumaczę, żeby tego nie robiła, bo komplikuje sprawę, ale tak naprawdę gadam tylko po to, aby rozluźnić napięcie, bo widzę, że pomimo chęci na zdjęcia, sztywna jest jakby kij połknęła. Zakładam film. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie... widzę, że na razie nic z tego, ale ona rozluźnia się pomału. Wprawdzie ten film pójdzie do kosza, ale drugi już powinien być OK. I dobrze, tego się spodziewałem. Poprawia makijaż, gadamy — ona pyta, ile jest zdjęć na filmie, ja na to, że 12. Ona szybko liczy, że będą 24 zdjęcia, ja na to, że nie, że 6, bo taka była umowa. Pyta więc, co z pozostałymi, ja na to, że nie wszystkie są udane, są i lepsze i gorsze, ja wybieram te, które uznam za lepsze. Czas mija pomału, mam już co zamierzyłem, ale ona się rozkręca: A może pokażę kawałek ciała? Mężowi się spodoba — zagaduje. Widzę, że męczy ją fakt, iż jej nie podrywam, nie prawię komplementów, bezosobowo proszę o poprawienie bluzki, nie dotykam, pokazuję tylko, jak ma poprawić włosy itd. Śmieję się w duchu, bo chyba bierze mnie za geja. Nie chce zrozumieć, że ja fotografuję i mam z tym wystarczająco dużo zajęcia. Naciska jednak na kolejne zdjęcia. Patrzę na zegarek, bo za chwilę następny chętny przychodzi, a nie chcę, aby się spotykali, tym bardziej że pani wścibska jest nieco, a ja nie mam chęci na wymianę ploteczek. Robię jednak jeszcze parę zdjęć, bo pani się rozkrochmaliła wytargowawszy 15 minut mojego czasu; widzę że będzie miała o czym opowiadać koleżankom, a to jest dla niej równie ważne. Niech tam, zadowolona klientka jest najlepszą reklamą.

Zdjęcia... Ogląda je z uwagą na ekranie laptopa, bo jeszcze musi wybrać to, z którego zrobię powiększenie. Ogląda, jedno, drugie, trzecie... szóste (a nawet siódme, bo mi się spodobało). A gdzie reszta? — pada kardynalne pytanie. Umowa była na sześć zdjęć, dołożyłem gratis siódme, a reszta... reszta jest mniej udana, odpowiadam zgodnie z własnym sumieniem. Ale mogłabym zobaczyć? — przewraca oczyma, wyginając usta w podkówkę — baaardzooo proszę. Widzę, że nie odpuści. Typowa przedstawicielka cyklistów, którym zawsze się wydaje, że wszyscy chcą ich oszukać, i nigdy nie są zadowoleni. Choćby czterdzieści lat kręcili się po mieście szukając domu, to każdy następny jest lepszy od poprzedniego ale gorszy od następnego (a i tak wprowadzą się do kogoś na waleta i będą bez końca narzekać na ciasnotę); i tak samo ze zdjęciami, musi się potargować, bo bez targowania się nie dowie, czy aby następne nie będzie lepsze? Niechętnie pokazuję jeszcze kilka, świadom ich niedoskonałości. No i się doczekałem, miękkie serce zawsze skutkuje bólem poniżej pleców. Ooo!, a to jest piękne, a Pan nie chciał mi go dać! Niech Pan zobaczy jak ładnie wyglądam w czerwonym staniku! — mojemu mężowi zawsze się w nim podobam! Proszę Pani — mówię zgodnie z prawdą — to już sprawa Pani małżonka, ja na temat jego gustu nie podejmuję żadnej polemiki. Obraziła się, ale bardziej na pokaz niż w rzeczywistości, bierze te dodatkowe zdjęcia zgrane na płytkę i wychodzi zadowolona z siebie. W sumie to najważniejsze, ufff. Nie ma jednak „róży bez ognia”. Wychodząc obiecuje solennie, że — zgodnie z umową — po zamieszczeniu ich w internecie, podpisze autora. Mówię, że niepotrzebnie, nie obrażę się (wiedząc już co będzie, oczywiście do internetu wybierze te gorsze, niewybrane przeze mnie, a ja — jak zwykle — wyjdę na beztalencie), ale nie daje się przekonać, umowa to umowa — akcentuje twardo.
* * *
Zapytałby kto, co wspólnego ma problem kiboli ze zdjęciami? Ano ma, tak jak rząd nie potrafi być twardym w stosunku do nich (kiboli) — a wiadomo, że jak nie działa siła argumentów, to działa argument siły — kibolowi jednemu z drugim trzeba tak przypier... (przepraszam) pałą, żeby nie mógł siedzieć przez dwa tygodnie, a pręgi na plecach długo przypominały mu co, jak i dlaczego. Może to naciągana nieco paralela, ale ze zdjęciami jest tak samo, twardym trza być, upartym, i stawiać na swoim. Bo jak nie, to czeka mnie pakowanie manatków i szukanie roboty w kotłowni. Ale co ja mogę, może ktoś, kto dobrnął do końca, ma jakiś pomysł??? Bo następne foty już wkrótce...

środa, 23 marca 2011

Kaming Són

Obserwując mnożące się jak przysłowiowe grzyby po deszczu kolejne fotograficzne przedsięwzięcia, a to jakąś szkołę fotografii, a to akademię aktu czy też portretu, warsztaty i plenery wszelakiej maści, zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych, w których zawsze żelaznym gwoździem jest udział „znanego fotografa”, pomyślałem sobie: a może by zarobić parę groszy? Wprawdzie nie jestem znanym fotografem, owszem może znanym tu i ówdzie, bardziej przez kolegów, którzy mają podobne upodobania (nie tylko fotograficzne), niż przez resztę świata; nawet nie mogę się pochwalić tym, iż „jestem znany z tego, że jestem znany”, ale przecież... pecunia non olet, prawda? Tym bardziej zapaliłem się do pomysłu, że podstawy wiedzy fotograficznej posiadłem, a żyjąc już parę lat na tym świecie zauważyłem, iż naszą narodową cechą jest to, że jak coś, jakąś wiedzę, otrzymujemy za darmo, to nie doceniamy jej. Natomiast jeśli za tę samą wiedzę musimy zapłacić, to chełpimy się nią na prawo i lewo. Tak więc potrafię wskazać na zdjęciu mocne punkty, jak założę okulary to widzę czy są ostre czy nieostre (zdjęcia, nie okulary), nawet trójkącik niejeden liznąłem, tfu... trójpodział miałem napisać. Tak czy owak, jakby była taka potrzeba, dam sobie radę, a klient, który zapłaci będzie wiedział za co. Nie w tym rzecz jednak, takich „akademii” jest w bród, więc aby przyciągnąć do siebie klienta, trzeba mieć w zanadrzu coś, czego nie oferują inni. Business plan (zauważcie, że z angielska; użycie obco brzmiących zwrotów podnosi wartość całego przedsięwzięcia, oczywiście trzeba zachować umiar) miałem w zasadzie gotowy, wiele scenariuszy sprawdzonych w praktyce, trzeba było je tylko dostosować na potrzeby marketingu całego przedsięwzięcia. Zapraszam więc na I Ogólnopolskie Spotkania Okołofotograficzne.

Kaming són, czyli... „Weekend u Malczera”
Gwarantowane są:
— duszna atmosfera piwnicy z okresu zimnej wojny,
— kłęby dymu tytoniowego niewiadomego pochodzenia (dla zaawansowanych raz na godzinę przewidziano możliwość założenia maski pgaz produkcji radzieckiej, początkujący zaś — warunek płatny dodatkowo — mogą skorzystać z tzw. e-papierosów),
— opary alkoholu w dowolnych markach i ilościach,
a ponadto:
— udział ZNANYCH (sic!) fotografów,
— wykład o przewadze knota nad gniotem,
— 1 (słownie: jedno) poglądowe zdjęcie do tematu: „Wyższość systemu stref nad fotoszopą lub odwrotnie”,
— gorąca dyskusja o wyższości mojszego TWA nad twojszym,
— burda w trakcie wymiany poglądów (dla zaawansowanych również z możliwością wezwania policji),
— mordobicie I (dla zaawansowanych z możliwością przejazdu radiowozem i skierowaniem wniosku o ukaranie w trybie przyspieszonym do sądu grodzkiego)
lub
— mordobicie II (dla zaawansowanych z możliwością szycia obrażeń bez znieczulenia na ostrym dyżurze w akademii medycznej),
— nocleg I — w pobliskich krzakach (dla zaawansowanych jest możliwość noclegu w celi pobliskiego komisariatu).
— nocleg II — dla zaawansowanych — na torach tramwajowych (w godzinach 1:30–4:30)
— jedno koedukacyjne WC i jedną zapychającą się umywalkę (dla początkujących, za dodatkową opłatą, istnieje możliwość skorzystania z miednicy i/lub obciętej butelki po wodzie mineralnej),
— jedna butelka wody mineralnej gazowanej (lub nie, do wyboru przez zajęciami), jedna na wszystkich uczestników — na rano.

Warunki udziału:
— organizator zastrzega sobie bezwzględny zakaz wykonywania jakichkolwiek zdjęć w trakcie warsztatów. Jak wiadomo, najlepsze zdjęcia powstają w wyobraźni [© Malczer] więc aparaty nie będą potrzebne. Dopuszczalne jest jedynie kadrowanie za pomocą ramki ze złożonych palców obu dłoni (początkujący, na specjalne życzenie — płatne dodatkowo — otrzymają zgodę na kadrowanie za pomocą ramek wyciętych z kartonu lub innego sztywnego tworzywa),
— organizator zastrzega sobie możliwość konfiskaty sprzętu fotograficznego (w tym telefonów) jeśli w trakcie warsztatów posłużą do czegokolwiek innego niż tylko jako argument w dyskusji,
— organizator nie zapewnia sprzętu służącego jako argumenty w dyskusji, uczestnicy na własny koszt dostarczają (do wglądu) wyżej wymieniony; przypomina się, że w grę wchodzi tylko wyposażenie fotograficzne: aparaty, obiektywy, monopody, statywy, torby itp.; inny sprzęt będzie powodem bezwarunkowego skreślenia z listy uczestników,
— organizator zastrzega sobie konieczność wykonania zdjęć uczestników „przed”, włącznie z opisaniem ich imieniem (nickiem) i nazwiskiem, w celu dokumentalnym, aby uczestnik następnego dnia mógł ustalić jak się nazywa, a także adresem niezbędnym do dostarczenia rodzinie ew. zwłok (opcja płatna dodatkowo przed zajęciami, w przypadku niewykorzystania koszt — jakkolwiek by to brzmiało — będzie zwracany),

W trosce o właściwy poziom zajęć (pomroczność jasna nie będzie tematem warsztatów) organizator zastrzega sobie konieczność depozytu kluczyków samochodowych, praw jazdy i dokumentów pojazdu, do momentu, w którym uczestnik zajęć będzie w stanie bez zająknięcia wypowiedzieć zdanie W czasie suszy szosą suchą szedł Sasza z Konstanynopolitańczykiewiczówną niosąc stół z powyłamywanymi nogami do królowej Karoliny noszącej korale koloru koralowego w Szczebrzeszynie bo tam chrząszcz brzmi w trzcinie albo po prostu — Gibraltar.

Organizator przewiduje możliwość zorganizowania dodatkowych, nocnych spotkań w plenerze, m.in. z noclegiem na plaży: dla początkujących — w terminach letnich, dla zaawansowanych — na przełomie stycznia i lutego.

Ilość miejsc jest ograniczona; decyduje nie kolejność zgłoszeń (program nie przewiduje tzw. pójścia na łatwiznę), ale zaproponowana cena i ilość zadeklarowanego środka wspomagającego wyobraźnię i płynność wymowy.

Jako, że warsztaty są okołofotograficzne, organizator nie neguje możliwości wykonania zdjęć „po”, ale jest to opcja tylko dla zaawansowanych (ze względu na możliwości ewentualnych rozwodów i związanych z nimi kosztów) — płatna dodatkowo 100%.

Numer konta, cena (ta, którą sami uczestnicy zaproponują w zgłoszeniu) i termin weekendu zostanie podany wyłącznie zakwalifikowanym kandydatom za pomocą e-mail (pozwoli to uniknąć przypadkowych uczestników, którzy chcieliby cichcem dołączyć do grupy na tzw. krzywy ryj).

Oferta skierowana wyłącznie do osób posiadających poczucie humoru, politykom i im podobnym już dziękujemy.

Płatność oczywiście PRZELEWEM.

poniedziałek, 21 marca 2011

Zrobię Ci zdjęcie

Wiesz, zrobiłbym Ci zdjęcie...
— A po co?
— No jak to po co? Żeby mieć Twoje zdjęcie.
— Przecież masz już moje zdjęcie.
— Tak, ale sprzed 20 lat. Chciałbym nowe.
— A po co nowe, tamto jest złe?
— Nie jest złe, ale... jesteś starsza, inna.
— To ty pewnie uważasz, że jestem stara i brzydka, tak?!
— Nie, ale chciałbym mieć na pamiątkę — takie zwyczajne, domowe zdjęcie.
— A ty to pewnie myślisz, że wkrótce umrę, co?


Opadły mi... Nie tylko ręce, wszystko mi opadło. Chciałoby się zrobić przyzwoite, porządne, jednym słowem — takie normalne zdjęcie własnej matce. I nic. Cały misternie skonstruowany plan, światło wielekroć pomierzone, przyniesione w plecaku lampa i przedłużacz, blenda na wszelki wypadek — całość gotowa do zmontowania w dwie minuty, film w aparacie — wystarczająco czuły, żeby zrobić zdjęcie opierając sprzęt o stół (czas ustawiony, przysłona też), ale jednocześnie drobnoziarnisty, żeby własna matka nie wyglądała jak posypana piaskiem — wszystko poszło w las. „Nie, bo nie” i koniec. I nie to, żeby nie wiedziała jakie zdjęcia robię; ogląda je, podobają się, ale jej jednej nie mogę zrobić zdjęcia. Co innego wujek-daltonista, on może. Głównie knoty przy jedzeniu, z ostrą pizzą na pierwszym planie, a resztą koszmarnie pociętą, w pół głowy, pół oka, jakby na ostrej popijawie robione — wujek może. Mi nie przysługuje ten zaszczyt. Mam dziesiątki zdjęć zrobionych różnym ludziom, znajomym i takim spotkanym na ulicy, ciotkom i kuzynkom wszelkiego pochodzenia; mówię im, że zdjęcie na pamiątkę i jest OK. Matce nie mogę. Nie wiem, czy boi się — jak Indianie — że aparat wyżre jej duszę? Sam nie wiem. Czas leci, a ja nadal nie mam zdjęcia własnej matki. Niby nic, nie jest mi ono potrzebne, nie będę go pokazywał w internecie, ma być dla mnie, takie od serca, żeby czasem „zaocznie” spojrzeć jej w oczy. I nic, nic... a może coś robię nie tak?
Czy Wy też tak macie? Bo już straciłem wszelką nadzieję...

piątek, 25 lutego 2011

Oni tu są

Oni czuwają żebyśmy się aby nie wychylili ponad przeciętność. Żebyśmy się kręcili w kółko, jak przysłowiowe ... w przeręblu. Domeczek, trawniczek, pieseczek. Żona, mąż, dziecko, autko. Takie samo autko, jakaś skodka, opelek, fiacik. Dla bardziej ambitnych pasacik. To oni decydują, że pasacik dla tych bardziej ambitnych. Ale tylko trochę bardziej. Ewentualnie coś kombi dla ekstrawaganckich. Ale ta ekstrawagancja musi być uznana, inaczej właściciela dotknie ostracyzm. Absolutnie nie może to być daczia ani tata, czy coś w tym rodzaju. Jeżdżąc czymś takim, jesteś gorszy i zepchnięty na margines. Oni nie lubią gorszych. Uważają wprawdzie, że wszyscy są gorsi od nich — wybranych, ale gorsi mają być równi, koniec kropka. Tak samo nie lubią, jak się ktoś wychyli z jakimś sabikiem albo volvikiem. Niedobrze. Oni szybko dadzą zarobić pozostałym, żeby podrównali w górę i kupili dodża, szewrolecika albo fordzika. Ma być równo. Nawet jak już jest lepiej, to ma być lepiej, tak jak oni sobie wymyślili. Odszczepieńcy będą spychani na margines i eliminowani. Tak samo jest z wczasami. Trzeba jeździć tam, gdzie się jeździ. Na południe, można w Tatry, ale lepiej w Alpy. Bo wszyscy jeżdżą w Alpy. Kto to słyszał, żeby pojechać na Łotwę, Litwę czy do Estonii? Wyjazd w tamte rejony stawia wszystkich w niezręcznej sytuacji. Lepiej — dla dobra ogółu — tego unikać. Nawet kosztem nieudzielenia urlopu takiemu „dziwakowi”.

Powiecie, że piszę bzdury
Poważnie? Naprawdę tak myślicie? No dobrze... to niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego po wpisaniu w popularną wyszukiwarkę (potocznie nazywaną wujkiem góglem) wymyślonego przeze mnie na poczekaniu Jacka Maczewskiego (wiem, wiem, na pewno ktoś taki istnieje, ale ja go akurat nie znam), znajduję wszystko, tylko nie to, czego szukałem? Tak, tak, wiem... inteligentne samouczące się algorytmy uznały, że się pomyliłem, że chciałem wyszukać Jacka Malczewskiego. Tylko z jakiego powodu te algorytmy uznały mnie za idiotę, który nie odróżnia Maczewskiego od Malczewskiego? No tak, to jest kwestia tego wyrównania, ale tym razem w dół; wszyscy mamy być równo głupi. A poza tym, a nuż ten Maczewski to jakiś gej (a może goj?) odmieniec? Przecież, gdyby ten algorytm „chciał być” pomocny to wystarczyłaby podpowiedź w pierwszej linijce: Czy chodziło Ci o: jacek malczewski? Ale po co? Dostaję więc całą stronę wyników z Malczewskim, zanim przebrnę przez nią, pewnie zapomnę czego szukałem. A może o to chodzi? Żeby dociekliwy delikwent poczytał o Malczewskim. Zdrowo, niekonfliktowo, on już nie żyje... bezpieczna lektura. Z ciekawości zajrzałem do innej wyszukiwarki, tam wyniki wyglądały trochę lepiej: We have included jacek majewski results - Show only jacek maczewski. Niewiele lepiej, ale jednak. Czyżby oni bali się przyznać do własnej indolencji i maskują ją na wszelkie możliwe sposoby? To chyba jednak zbyt daleko posunięte stwierdzenie. Prawdą jest jednak, że starają się ograniczyć nasz świat.

Co to ma wspólnego z fotografią?
Zaglądam ostatnio na pewien portal społecznościowy (jak wielu, nie jestem w tym jakoś odosobniony, ale też nie wstydzę się też do tego przyznać). Szukam tam nie tyle nowych znajomości, bo tych mi nie brakuje — bardziej brakuje mi na nie czasu, ale zdjęć — zdjęć, których autorzy, czasem ze względu na tzw. mniejszą medialność, nie zamieszczają na portalach fotograficznych. Zdjęć z autorskim zadziorem, z różnych stron świata, różnych ludzi i wielu rzeczy, których nie zobaczę na własne oczy. Tylko że to nie jest takie proste. Okazało się, że aby obejrzeć zdjęcia z Turcji, Abchazji, Mongolii, Palestyny czy Chile, trzeba być „znajomym” autora tychże. Szuka się więc kolegi, który słyszał, że „znajomy poleconego zna szwagra wujka znajomego”. Czyli wracamy do punktu wyjścia — trza mieć „dojście”. Jak za komuny: kółeczko wzajemnej adoracji, znajomi znajomych, sami swoi, wszyscy wszystko wiedzą — jednym słowem... wszystko pod kontrolą. Algorytm podsunie* paru kolejnych „znajomych” o których wiadomo, że robią praworządne i prawomyślne zdjęcia. Takie wzorcowe. Mocne punkty, trójpodział, właściwy balans bieli, odszumione itp. Jeśli aparat szumi, to udzielą Ci kredytu na lepszy, taki co nie szumi. Żadnych szaleństw. Szaleństwa są niewskazane, bo nie wiadomo do czego mogą doprowadzić. Ekscentrykom wprawdzie pozwoli się robić zdjęcia kwadratowe i ziarniste, nawet na filmie, ale ekscentryzm musi być przez „onych” zaakceptowany. Bo inaczej kiepsko. Nikt nie doceni, nie zauważy, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli natomiast jest w normie (ten ekscentryzm), to może się zadba o wyróżnienie, przyzna nagrodę w konkursie, napisze ze trzy słowa tu i ówdzie w kontrolowanych przez nich/onych mediach. I odwieczny porządek zostanie zachowany. Odwieczny? Odwieczny był całkiem inny. Zupełnie inny, bo teraz to się czuję trochę jak bohater filmu They Live (polecam, bo hasła przewijające się w filmie pozwolą lepiej zrozumieć o czym piszę). Tak więc sam wpadłem w tę pułapkę, dopóki robiłem „słit focie” nieodbiegające od odgórnych wytycznych, wszystko było w porządku, kiedy przeszedłem na kwadrat jakoś to przełknięto, z przymrużeniem oka jeszcze, ale kiedy „zaszalałem”, zrobiłem „brudne” zdjęcie, zacząłem odnosić wrażenie, że zza ekranu patrzą na mnie ciemne, wąsko osadzone oczy, mówiące: „nie wydurniaj się, artystą i tak nie będziesz”. No właśnie...

Artyści
Artystą zostaje tylko ten, kogo oni uznają za artystę. W zasadzie przeciętny śmiertelnik nie ma szans, bo oni uważają, że do nich należy artyzm. Ewentualnie ktoś inny może próbować, ale pod warunkiem, że da się na nim zarobić. W przeciwnym wypadku nic z tego. Trochę mi to przypomina widzianą w TV sytuację, w której znawca tematu mówił, iż może „uznać za dzieło sztuki obraz namalowany przez konia, pod warunkiem, że koń się pod nim podpisze” (swoją ścieżką, ciekawe co by było gdyby mu — znawcy, nie koniowi — przedstawić nieznany obraz Picassa, też by go nie uznał za dzieło sztuki zanim nie zobaczyłby podpisu?). No i mamy pełną jasność. Nieważne co, liczy się nazwisko. A listę nazwisk ustalają oni. Koniec, kropka.
* * *
Jeśli już komuś udało się dobrnąć do końca to niech mnie przekona, że jest inaczej, bardzo proszę. Tylko proszę pamiętać, że wbrew pozorom rzecz tak naprawdę nie idzie o kosmitów. Bo na razie, to odnoszę wrażenie, że jest jak w starym przysłowiu, jak nie patrzeć — plecy z tyłu...
___
* Ktoś powie, że popadam w paranoję? To proszę się przyjrzeć, jak jeden z portali społecznościowych zarządza znajomościami użytkowników: http://paweltkaczyk.midea.pl/marketing-branding/social-media-marketing-branding/facebook-niektorzy-znajomi/.

środa, 12 stycznia 2011

Dwa nagie miecze, albo jakoś tak...

Hobbesowi

Leniwe popołudnie na plaży. Kolega robi zdjęcia jakiejś pannie, niespiesznie, bez napięcia. Ja — towarzysko — aparat w garści, światłomierz w kieszeni, a cały majdan; statyw, obiektywy, filtry został w samochodzie; ot czasem przytrzymam blendę, czasem coś pomogę poprawić, generalnie sjesta. Warunki zdjęciowe takie sobie, nawet komary zrobiły sobie wolne popołudnie, miło, ciepło, przyjemnie... Zaczęło się ściemniać, więc zbieramy się do powrotu, i nagle — słońce, które do tej pory przemykało się za mglistymi chmurami wyszło nad horyzont oświetlając kawałek plaży i port w oddali. Aż żal nie skorzystać, ale ciemno już, a statyw i wężyk w samochodzie — nie zdążę tam i z powrotem, nie ma takiej możliwości. Trza sobie jakoś radzić. Mierzę więc światło: niebo, chmury, plaża, woda — cholera jasna, slajd setka, nie da rady. Czekam więc aż się światło wyrówna, cały czas patrząc oczyma wyobraźni na zdjęcie Ansela Adamsa z systemem strefowym próbując równocześnie przypomnieć sobie charakterystykę slajdu. No i jest, doczekałem się — mierzę... Kurczę 1/15 sekundy, obiektyw 65 mm, szanse na nieporuszenie takie sobie, ostatnia klatka, nie da się powtórzyć. Trudno, ryzyk-fizyk, opieram rękę o kolano, aparat przyciskam mocno do twarzy, głęboki wdech i wydech, trzask migawki i... kolega mówi „a coś ty się tak zgrzał?”.
Tydzień później, jak odebrałem wywołany slajd, tylko ta jedna klatka mnie interesowała. No i — JEST! — dokładnie jak zaplanowałem. Wszystko pięknie zagrało. Skanuję, żeby pokazać znajomym, usuwam parę pypci ze skanera, nie jest to idealny skan, ale jakoś to wygląda. Zamieszczam w internecie — nie powiem, nawet się podoba.
Wtem...
Aleś się napracował w fotoszopie, fatalnie to wygląda. — czytam.
Gdzie, co? W jakim sensie napracował? Że pypcie źle usunąłem po skanowaniu? — pytam.
Nooo, piszę o tych doklejonych chmurach, odwaliłeś fuszerkę. Pokaż RAW-a to uwierzę. I jeszcze ten kwadrat. Co to za maniera?
Jakich chmurach? Przecież to jedna klatka, z Kijewa, on nie robi RAW-ów, EXIF-u też nie zapisuje, ale kwadrat jest zaimplementowany w oprogramowaniu — odpowiadam uprzejmie aczkolwiek już nieco złośliwie.
Byłem w tym roku nad morzem, ale takich chmur nie widziałem. — ripostuje adwersarz
No tak, ale to, że nie widziałeś, to nie znaczy, że nie ma, prawda? — staram się zachować spokój.
I w ogóle musiałeś coś kombinować, żeby nie były przepalone. — rozmówca nadal szuka dziury w całym.
Aaa, no tak, przepalone („przepalone” — słowo klucz, używane bez próby zrozumienia co tak naprawdę oznacza) — prześwietlone nie są, bo kombinowałem, ale naświetlając slajd, a nie w Photoshopie.
Ale przeostrzone jest. — Jednak nie daje za wygraną.
Przeostrzone? Nie sądzę, stary radziecki Mir65 rżnie tak ostro, że nowe elki czy jak je tam zwą, mogą się schować — docinam świeżo upieczonemu posiadaczowi sprzętu dla „profesjonalistów”.
* * *
... i tak dalej. Nie udaje się przekonać, że to, jak również wiele innych zdjęć, jest efektem wyczekanych warunków i odrobiny, naprawdę odrobiny — powszechnie dostępnej — wiedzy. Nie, bo nie. I koniec. Do dyskusji włączają się inni, ale zdjęcie już schodzi na plan dalszy, górę biorą emocje, personalne przytyki, jednym słowem — klasyczna, żeby nie powiedzieć polska — burda. Szkoda, bo w ferworze wymiany ciosów gdzieś w kąt poszły sprawy merytoryczne, gdzieś umknęły technikalia itp. Jak to jest, że jeden (nie chciałbym napisać durny) widz w pewien sposób „zabił” mi zdjęcie? Tak wiem, nie pierwszy on i nie ostatni; typowy reprezentant naszego polskiego piekiełka, na zagrodzie równy wojewodzie, musiał wykrzyczeć swoje „Liberum veto” bo na nic innego go nie stać. Zaistniał medialnie, i o to mu chodziło. A ja? No cóż, mi pozostanie satysfakcja, że umiem, wiem, potrafię. I niedosyt, że im więcej wiem, tym jeszcze więcej nauki przede mną. I tego się będę trzymał...