środa, 18 stycznia 2012

Mroczne depresje cyklistów

Albo może... frustracje? Że co? Że cykliści nie przeżywają frustracji? Nie ma się o co obruszać, wystarczy się im dobrze przyjrzeć. Uważny obserwator natychmiast znajdzie małe, wąsko osadzone, sprytne oczka, rozglądające się bezustannie na boki — czujnie, jakby obawiające się wiecznego zagrożenia, i wydatny nochal — węszący ciągle podstęp. W sumie nie ma się co dziwić, cykliści oceniają świat podług siebie i nie rozumieją, że ktoś może nie chcieć obedrzeć ich ze skóry albo bodaj tylko” oszukać. No ale — z drugiej strony na rzecz patrząc — faktem jest, że ostrożni żyją dłużej, a lekki stres temu sprzyja. Tak więc, hojnie obdarzony przez naturę w powyższe atrybuty (w tym frustrację czy też stres) cyklista, lekko oszołomiony światłami wielkiego miasta, wkracza do tzw. galerii. Galerii handlowej oczywiście, przecież nie galerii sztuki. Po co? Tego najstarsi Kaszubi nie wiedzą. Przecież drożyzna straszna, a z wychudzonymi, kupującymi jedną chińską zupkę na dwie, sprzedawczyniami z butików (pełniącymi bardziej funkcje dekoracyjne niż praktyczne) żadnego handełe nie da się zrobić. Reklamy jednak kuszą: PROMOCJA-SALE-WYPRZEDAŻ, a nuż więc uda się coś, jakoś, gdzieś... za pół darmo, weźmy na przykład taki szal z jedwabiu, przeceniony z półtora tysiąca złotych o połowę. To znaczy, żeby była pełna jasność, cyklista wie, że nie kupi tego szala, bo — po pierwsze — nawet przeceniony jest za drogi, a nawet jeśli nie jest, to po drugie — ten szal jest głównie do ozdoby, w żaden sposób nie jest praktyczny. Bo „praktyczność” cykliści mają w genach, tak już zostali stworzeni przez naturę. Czyli tenże szal jest do niczego, w najlepszym wypadku można by się nim pochwalić przed podwładnymi w pracy, ale zawsze istnieje możliwość, że — primo — będą wiedzieć o przecenie, i — bardziej ryzykowne — secundo, że nie będą wiedzieć, ale jakiś „uprzejmy anonim” doniesie (pamiętajmy, że cykliści oceniają wszystko ze swojego punktu widzenia), iż kolega kupuje rzeczy, na które go nie stać. Zainteresują się odpowiednie organy i... będzie kolejna czterdziestoletnia tułaczka po pustyni w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi (albo wizyta w urzędzie skarbowym; nie wiadomo co bardziej bolesne). Tak czy owak, nasz bohater wkracza w bramy świątyni handlu pełen wewnętrznej wściekłości. Ciągnie do wybranej witryny jak mucha do... muchomora. Po co, skoro już wie, że nie kupi? Ano właśnie, dać upust frustracji. Wpada więc, z miną rokefelera, na upatrzoną ofiarę (na ogół studentkę dorabiającą sobie w roli ozdoby butiku) jak jastrząb (sądzę, że haczykowaty nos uwiarygodnia to porównanie) i po godzinnym przymierzaniu i wybrzydzaniu, że to kolor nie taki, a to że gryzie, a to czy na pewno jedwabniki były dobrze traktowane w hodowli, wygłasza dobitne żądanie: „Trudno, wezmę ten szal bo wielkiego wyboru tu nie macie, a ja nie mam czasu biegać po sklepach, ale żeby Pani tylko nie zapomniała o rabacie! — ile to będzie? — 399,50 zł?”. Ekspedientka baranieje, tłumaczy, że cena 799 zł już uwzględnia rabat, bo szale kosztują 1500 zł. Nie uwzględniła jednak, że cyklista tak naprawdę przyszedł nie po szal, ale rozładować agresję. No i burda gotowa, w skrócie — parę kwestii o niekompetencji, bałaganie, stracie czasu, wołanie właściciela itd.; właściciel — oderwany od miłej pogawędki z biuścistą właścicielką sąsiedniego butiku, wiele nie myśląc, na wszelki wypadek wywala z pracy studentkę, a butik zamyka na klucz mamrocząc coś o remanencie. Jakby nie patrzeć, cyklista swój cel osiągnął, potargował się, przysłowiową nogę podstawił, a szala (którego i tak nie chciał kupić) — nie kupił. Jednym słowem — pełne katharsis*.

Zapytałby kto, co to ma wszystko wspólnego z fotografią. Wbrew pozorom, wiele. Bo też jest i ciąg dalszy. W tejże galerii, nieopodal butiku, jest sklep nie dla idiotów, w którym nasz bohater zamierzał nabyć aparat fotograficzny. Taki prezent dla samego siebie, ale też i praktyczny, bo mimo wszystko zawsze taniej jest wysłać rodzinie zdjęcia własnej pociechy, niż ich zapraszać, bo jak wiadomo, to ostatnie niesie za sobą dodatkowe koszty. Tak czy owak zakup aparatu był postanowiony, sprzęt powinien posiadać jak największą ilość megapigzli i maksymalną liczbę zumów. Tutaj jednak cyklista się przeliczył, trafił na lepszego od siebie praktyka. Zamiast kupić tani kompakt jak zamierzał, wdał się w dyskusję z nie w ciemię bitym sprzedawcą i ten wcisnął mu lustrzankę cyfrową (obiektyw w zestawie), z teleobiektywem do fotografowania ptaszków (za pół ceny) i torbą gratis. Rozumiecie, torba GRATIS!!! Jaki to był aparat tego się nie dowiedziałem, na zadane pytanie odpowiedział dość enigmatycznie: „No wiesz, taki lepszy, dla profesjonalistów. Czarny” (żebym sobie nie pomyślał, że on mógł kupić jakiś amatorski sprzęt). Faktem jest, że niespodziewany zakup musiał mu nieco nadszarpnąć morale, więc dla równowagi cyklista postanowił zostać artystą. Zrobiwszy kilka zdjęć pokazał je światu w jednym z miejsc w sieci o tematyce fotograficznej. No i... nie będę się rozpisywał, żałosny efekt jest dość znany bywalcom tych portali. Koniec końców cyklista nie dał za wygraną, przyniósł zdjęcia do pracy, pokazać podwładnym. Wiadomo jak jest, włazidupy piały z zachwytu nad ułomnymi kadrami przedstawiającymi „bógwico” oraz nad jakimś pięknym ptaszkiem (a może było to makro, ptaszka cyklisty na wszelki wypadek nie oglądałem). Świeżo upieczony artysta poczuł się dowartościowany, zatem rzuciwszy w powietrze kilka „ciepłych” słów na temat internetowego światka niedouków, zasiadł bezpieczne za fajerłolem, aby, jak to mówią (tak, jak to było w przypadku szala), podładować akumulatory. Zapamiętawszy to i owo, nie omieszkał zabłysnąć erudycją krytykując inne zdjęcia, a to napisał „mogło być bez tego czegoś / co jednak się kojarzy w ten a nie inny sposób / byłoby całkiem sympatycznie...”, a to zostawił ślad po sobie w postaci „kadr nie taki, inny” albo wręcz „ja bym to inaczej zrobił”. Na pytanie, jak by zrobił, tego już cyklista nie wyjaśniał. Ostatecznie, nie po to przeszedł długą drogę od frustrata do krytyka (krytyka-frustrata), żeby cokolwiek wyjaśniać, bo nie to przecież było jego zamiarem.

Miała być puenta, ale... może na dzisiaj wystarczy świadomość, że czasem wystarczy mały uśmiech, aby świat stał się piękniejszy; przecież cykliści tak naprawdę są w mniejszości, nie dajmy się zwariować. No i... nie zaszkodzi na początek przeczytać instrukcję do aparatu, prawda?
___
* „Straszne tu się chamstwo zjeżdża z całego świata...”.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Lengforda. Aleja domów umarłych

Aleja w mieście z tysiącletnią tradycją, i nieco młodszą (nieco, pierwsze wzmianki pochodzą z 1263 r.) dzielnicą, o charakterystycznej dla szlaku komunikacyjnego, niewysokiej zabudowie. Cały urok tych niewysokich kamienic stworzyły, stojące otworem do przechodnia, sklepiki.
A to warzywniak, a to spożywczak, a to delikatesy czy też drogeria. Ale nie tylko. Można tu było znaleźć też szklarza, szewca (nie tylko w poniedziałek) i zegarmistrza. Fryzjer na strzyżenie nęcił wonią wody kolońskiej. Kawaler pachnący wodą brzozową zawsze robił lepsze wrażenie na pannie, wybrance serca.
Tu można było z marszu kupić buty, garnitur i kiecę na karnawał. Albo farbę i żarówki, jeśli ktoś miał taką potrzebę. Rybki można było kupić akwariowe albo znaczki, jak ktoś był syfilitykiem, przepraszam, filatelistą. I chomika dla dziecięcia, które znużyło się zakupami.
I zawsze można było wypić kawę w kawiarence albo małym barku. Bo zapiekanki, pizzerie i kebapy przybyły trochę później. O dziwo, prawdziwe zapiekanki można jeszcze dzisiaj zjeść w jednym miejscu, ale nie powiem gdzie, żeby się cykliści nie zwiedzieli.
Dla zgłodniałych przyjezdnych były restauracje. Jak komuś się spodobało, mógł nawet zostać na dancingu, do białego rana. Rano zaś, na utrudzonych nocnymi szaleństwami, czekały bary mleczne, a pobliski browar, rozsiewając zapach — trzeba przyznać — nieco alternatywny, przypominał, że piwo — od czasów Heweliusza — jest dobre na wszystko.
I wszystko to diabli wzięli. Może nie do końca, miejsca niby zostały, ale jakieś takie inne.
Tak dzisiaj wygląda Lengforda — aleja domów umarłych, które opisałem jak umiałem, widzicie sami...
I chyba nikt mi nie będzie w stanie wmówić, że w miejscu zburzonego domu towarowego powstanie coś innego niż bank albo „kościółek”. Do tych ostatnich zresztą wrócę za czas jakiś, jak dopadnie mnie kolejna porcja zimowego spleenu.