wtorek, 26 października 2010

Myśli ulotne trochę

Do dowódcy chciałam młody człowieku! — Oznajmiła starsza pani głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Dyżurny oderwał wzrok od monitora, mocniej nasunął beret na brwi: Do dowódcy? W jakiej sprawie? Pytanie nie było bezzasadne, bo wprawdzie dowódca starał się utrzymywać kontakty z tzw. ludnością cywilną, ale jednocześnie niemiłosiernie ochrzaniał służbę, jak mu przysłano nierozpoznanego „przeciwnika”. Stary, jak powszechnie nazywano dowódcę, nie lubił być zaskakiwany, od tego miał ludzi.
Do dowódcy? A może do kwatermistrza, albo szefa techników? — dyżurny drążył temat.
Nie! Tylko dowódca może załatwić tę sprawę - stanowczym głosem oświadczyła kobieta.
Dobrze, ale skoro tak, to muszę wiedzieć w jakiej sprawie, bo muszę zameldować — sięgnął po słuchawkę telefoniczną.
Chodzi o te hałasy! — starsza pani podniosła głos — ja całymi nocami spać nie mogę! To się musi skończyć!
Dyżurny nagle się zainteresował — A gdzie Pani mieszka? — zapytał, odkładając słuchawkę, a wyciągając dziennik dyżuru, żeby sporządzić notatkę.
Tutaj, przy jednostce, odparła — po drugiej stronie ulicy.
Hm, będzie problem (dyżurny w myślach zaczął się zastanawiać, który z jego kolegów ostatnio dostał awans, medal albo inne wyróżnienie powodujące konieczność natychmiastowego „oblania” z kolegami wzmiankowanego wydarzenia), może lepiej do oficera politycznego (oficjalnie nazywanego wychowawczym, ale wiadomo... polityczny... szuja pierwszej wody, wczoraj komunista, dzisiaj ministrant, ale wyjątkowo zręczny — załatwi sprawę po cichu, ułagodzi; stary dowie się tylko, że sprawa rozwiązana, a dla delikwenta skończy się na przeprosinach, bombonierce i paru służbach poza kolejką), to on zajmuje się takimi sprawami.
Musi być dowódca, u wszystkich innych już byłam — kontynuowała z niezmąconą pewnością starsza pani. Bo wie pan — te hałasy to ja bym jeszcze zniosła, w końcu wdową po żołnierzu jestem, ale wieczorem się to nasila, a najgorzej jak te mózgi zaczynają wychodzić z podłogi.
MÓZGI?! — Dyżurnemu włosy nagle zjeżyły się pod beretem. — Jakie mózgi? — zapytał, próbując nerwowo przypomnieć sobie dane taktyczno-techniczne transportera BWP (czy aby nie zwariował) i na wszelki wypadek, równocześnie „Aniele Boży...”. Bo nie zna się dnia ani godziny, a na służbie to już szczególnie...
Mózgi proszę Pana, takie białe, okrągłe, i jak wychodzą z podłogi to strasznie hałasują. Ja tego dłużej nie zniosę! — podniosła nagle głos — chyba wdowie należy się pomoc?!
To faktycznie poważna sprawa — dyżurny zsunął beret na tył głowy — żartów nie ma, na pewno trzeba pomóc. Ale wie pani, nie powinienem tego mówić — nachylił się w stronę kobiety — ten nasz dowódca to za niski stopień ma, żeby taką sprawę rozwiązać. Tu byłby potrzebny generał (taaa, generał, psychiatra nie generał; przecież stary by go zjadł żywcem za przysłanie takiej interesantki). Wie pani, generał wyśle do pani specjalistów z kontrwywiadu i te mózgi przestaną hałasować. Oni się już nimi zajmą raz na zawsze.
— Ale jak, gdzie? — zajęczała kobieta.
Pójdzie pani tą ulicą w dół, w na skrzyżowaniu w prawo i potem będzie sztab, znajdzie pani. Tam będzie taki dyżurny jak ja, tylko w czapce, nie w berecie, opowie mu pani to wszystko i generał się panią zajmie. Dyżurny wyprowadził starszą panią na ulicę, pokazał ręką kierunek, potwierdził, że dobrze idzie, zasalutował i wrócił na dyżurkę. Zapaliwszy papierosa skonstatował — „jeszcze godzina do końca służby — dzisiaj już nie zdąży wrócić, ufff... szkoda tylko tego czasu co mi zmarnowała bez sensu”. Przymknął oczy i...

Kiedy je otworzył, z plakatu wyborczego patrzyła na niego jowialna twarz, pieszczotliwie nazywanego „budyniem”, pretendenta do władz miasta na kolejną kadencję „nicnierobienia”. Dyżurny przetarł oczy — zdrzemnąłem się — pomyślał. Cholera jasna, jak zwykle: 12-ka odjechała przed czasem — więc zobaczył jej, za przeproszeniem, dupę; 11-ka w ogóle nie przyjechała, więc musiał zaczekać na kolejną 12-kę. Jak dojechał do miejsca przesiadki, to zobaczył tył autobusu T2, na który by zdążył, gdyby przyjechała 11-ka. Ale musiał zaczekać na następny, znowu przez tego tu — na plakacie — który radośnie obwieszczał „a ja chodzę do biblioteki”. No pewnie — pomyślał dyżurny — do biblioteki to i ja bym chodził, ale na razie spędzam czas na przystankach, bo „jaśnie panujący” jakoś nie potrafi zająć się ani dziurawymi drogami, ani komunikacją miejską; podróż zamiast zająć 16 minut, zajęła ponad 30. Jednym słowem, jakiś nieudacznik wytopił mi z życia 20 minut czasu. I tak dzień w dzień, zawsze coś, zawsze ktoś wetknie patyk w szprychy — tak jak starsza pani, tylko ona jakby nie odpowiadała za to co robi, ale inni — chyba tak?

* * *

Ja też wytopiłem czas, miało być o fotografii w internecie: o tym, jak to internet potrafi „zabić” zdjęcie, miało być o jotpegowych natręctwach, i całkiem ludzkich przywarach, o tym że... Ale to już następnym razem, temat — kolokwialnie mówiąc — dojrzewa...

piątek, 24 września 2010

Pedały pod krzyżem!

Tak tak, a jakże. Prawda? Jakby nie patrzeć, to pedały (przy rowerach) są, a krzyż (wprawdzie św. Andrzeja) też jest. Czyli wszystko się zgadza, a jednak... zdjęcie przedstawia coś innego niż popularne skojarzenie z ostatnimi wydarzeniami (czyt. „akcja krzyż” pod pałacem prezydenckim). Jednym słowem manipulacja. Samo życie. Tak samo jak (bo się właśnie doczytałem) z dniem wolnym w święto Trzech Króli, które (ponoć z woli narodu) uchwalił Sejm RP. Z woli narodu, hm... Bo naród na pewno szaleje z radości, że w kolejny dzień wolny, to tylko się własną pięścią zabić. Wolne w środku zimy, pewnie... jasno jest mniej więcej (w sprzyjających warunkach) od dziewiątej do trzynastej, zimno jak cholera, o spacerze z rodziną można zapomnieć, kościółki* zamknięte, więc nawet nie da się z pożytkiem spędzić tego dnia. Telewizja publiczna puści kolejny raz chłamiastą produkcję rodem z Hollywood, tak chłamiastą, że nawet zapiekłe w swych przekonaniach mohery nie zdzierżą przed telewizorem. Kurczę, władza tzw. ludowa to wiedziała, że wzorem rzymskim, lud potrzebuje panem et circenses. I — te igrzyska — tamta władza zapewniała, ale w lecie (22 lipca). W sam raz na miłe chwile do spędzenia z rodziną na łonie natury. Tak więc — po raz kolejny — zostaliśmy zmanipulowani przez grupę zapyziałych dewotów. Albo i nie dewotów. Bo jak się zastanowić, to należałoby zadać pytanie, kto na tym stoi, czyj interes na tym zyskał? Czyżby jak zwykle cykliści? I tym pytaniem kończę, chyba pomału wysiadam...
___
* Określenie „kościółek” pochodzi ze starego dowcipu i oznacza po prostu supermarket.

czwartek, 16 września 2010

Renka, noga, muuuzg...

Jakoś tak zgadaliśmy się z Pietrkiem o XLVII Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej (ależ szumna nazwa, prawda?) w Opolu. Nie to, że oglądaliśmy, ale gdzieś tam przewinęło się to „zjawisko” przed oczyma, i trochę nawet rzuciło na uszy. Trochę. Bo jakby tak dosadniej rzecz ująć, to (dzięki Pietrek za ten cytat Roberta Planta) „uszy krwawiły słuchając”. I nawet nie rzecz w debiutantach. Wiadomo, debiutanci bywają bardziej lub mniej utalentowani, jednych mniej, a innych więcej zżera trema. Taki los. Natomiast to, co zaprezentowali starzy „wyjadacze”, to był dramat. Piszę „dramat” bo do dziś nie jestem pewny, czy to była komedia, czy tragedia. Począwszy od smętnych dźwięków Kasi Kowalskiej, poprzez męczącą się chyba, w zbyt ciasnej na ciążę, przysparzającej kłopotów z oddechem kiecy — Agnieszkę Chylińską, aż po Stachurskiego, który wprawdzie zaprezentował stały poziom, ale poziom gwiazdy diskopolo i nic ponadto, czy też wreszcie — szumnie określonych (prowadzący błysnął erudycją) jako „polskie Led Zeppelin” — IRA. Konferansjerowi poleciłbym posłuchanie Roberta Planta i jego kolegów, zanim znowu walnie jak przysłowiowy łysy warkoczem o beton. Led Zeppelin... omajgasz! To mniej więcej tak, jakby Stachurskiego przyrównać do Kiepury. Całości nieszczęścia dopełniło KOMBII z Grzegorzem Skawińskim na pokładzie. Zadziwiające jest to, że ten ostatni od dwudziestu lat z okładem wydobywa z gitary te same i takie same dźwięki. Pogratulować sukcesów, a może za sukcesami przyjdą i pieniądze, więc wreszcie lider zespołu będzie mógł zaszaleć i kupić sobie np. płytę Carlosa Santany albo Joe Satrianiego, żeby posłuchać jak się gra na gitarze? Tak, wiem, złośliwy przytyk, ale człowiek czasem musi odreagować od chłamu, chodzenia na łatwiznę i odcinania kuponów od 5 minut sprzed 30 lat. Szanowni Państwo, wymienieni wcześniej, co raz to słucham/czytam o tym, jak to jesteście poszkodowani przez internetowe piractwo. Przyznam szczerze, że ja do tych piratów nie należę. Bo jeśli miałbym kraść Wasze produkcje to chyba tylko po to, aby dokuczyć sąsiadom puszczając je nazbyt głośno. Ale taki okrutny to ja nie jestem...
* * *
Co to ma wszystko wspólnego z fotografią? Ano, ostatnimi czasy obserwuję, może nie zalew, ale całkiem spory deszcz „bylejakości” pod szyldem artystycznego zadęcia. Takiej fotografii, co to nawet opisać jej nie potrafię — a to zdjęcie resztek jedzenia na weselnym stole, a to pół cioci oślepionej fleszem w trakcie jedzenia golonki albo pies załatwiający potrzebę na chodniku po zjedzeniu resztek weselnego tortu, albo... i tak dalej. No i nie rozumiem; może faktycznie moje postrzeganie świata jest ograniczone? Kolega napisał mi, że, cytuję: „to, co uprawiam jest niczym innym jak tylko próbą zrozumienia człowieka w kontekście fotografii, jaka by ona nie była... póki nikt nikogo nie obraża, wydaje mi się, że nikogo nie powinno nic boleć, można powiedzieć, że to projekt czegoś tam...”. No może, może... nie będę polemizował, bo Kolega piszący te słowa wie co robi. Może nawet niekoniecznie się zgadzamy w tym jego podejściu do fotografii, ale jednak, wypada szanować inny punkt widzenia. Prawdą jest jednak również to, że taki nurt znajduje wielu naśladowców, jak to wcześniej napisałem, z „artystycznym zadęciem” i broniących własnego punktu widzenia (najczęściej na internetowych portalach fotograficznych) do ostatniej kropli krwi, albo idąc z duchem czasu — do ostatniego bajta. Szkopuł w tym, że widać iż to zdjęcia epigonów. Różnią się, pomimo pozornych podobieństw, widać jednak braki warsztatowe, brak dbałości o światło, nic nie wnoszące cięcia, takie drobne szczegóły, które powodują, że zdjęcia zamiast zainteresować — odpychają. A są tacy, których zdjęcia zapadają na długo w pamięć.
* * *
Zaledwie kilka dni temu miałem przyjemność uczestnictwa w wernisażu* wystawy Barbary Yoshidy „80 portretów”. Portrety kobiet sztuki, w naturalnym otoczeniu, niekoniecznie w pracowniach, z pędzlem czy dłutem w dłoni, czasem w fotelach, na schodach, różnie. Różnie, ale spójnie, niektóre portrety świetne, a inne — ujmę to tak — mniej mi się podobały. Może dlatego, że 80 zdjęć to chyba aż za dużo na jedno popłudnie. Pójdę pewnie jeszcze raz, pooglądać bez pośpiechu.
Co to ma wszysto wspólnego z moim dotychczasowego marudzeniem? Otóż — jakby się przyjrzeć — to tu i ówdzie można by znaleźć a to palec ucięty, a to przechylającą się kompozycję, a to wazon próbujący zagrać pierwszoplanową rolę albo też inny element konkurujący o pierwszeństwo w kadrze z główną bohaterką. Napisałem „jakby się przyjrzeć”? No właśnie, tak samo jak wspomniany wcześniej Carlos Santana ma lepsze i gorsze utwory, tak samo można przyjąć, że znani i uznani fotografowie mają lepsze i gorsze zdjęcia. Ale — no właśnie „ale...” — nie „sprzedają nam kitu” pod płaszczykiem artyzmu. Ich dzieła, nawet jeśli zawdzięczają je łutowi talentu i odrobinie szczęścia, to zawsze są poparte solidną pracą, opanowanym warsztatem itp. Przecież nie trzeba tego tłumaczyć, prawda? I chyba nie muszę dodawać, że chłamu, ani fotograficznego, ani muzycznego nie przyjmuję do wiadomości. Szczególnie tego ostatniego, za telewizyjne, czyli publiczne, czyli moje pieniądze. I tego będę się trzymać. Taki już jestem niereformowalny...
___
Swoją drogą — Autorka przesympatyczna, atmosfera ciepła, dobre wino o odpowiedniej temperaturze i miłe towarzystwo — to czego jeszcze można chcieć od wernisażu? ;)...

środa, 8 września 2010

Proste pytania, czyli...


Czy ktoś rozsądny i trzeźwo patrzący na świat, mógłby mi wytłumaczyć dlaczego polska TV — publiczna, a więc utrzymywana i z moich pieniędzy — w porze największej oglądalności, czyli najdroższym czasie antenowym, transmituje sparring reprezentacji Australii z polskimi trampkarzami*? Rozumiem, że media z antypodów są zachwycone, ale czemu ja miałbym oglądać kolejną porażkę za moje pieniądze?! Aaaa, kolega mi podpowiada, że polska tzw. piłka kopana utrzymuje się sama, bez dotacji z budżetu. Nie da się ukryć, że jest to poważny argument w dyskusji. No ale, skoro tak, skoro są tacy bogaci, to może niech PZPN wykupi sobie własny kanał telewizyjny i tam — nawet przez całą dobę — emituje kolejne dramaty z życia piłkarzy. Bylebym nie musiał tego oglądać, nawet przez przypadek. A w tym samym czasie publiczna TV może transmitować wyścig, w którym Maja Włoszczowska zdobywa mistrzostwo świata. Że co? Że nieciekawe? Bez żartów, nawet przysłowiowy balet mongolski jest ciekawszy od kolejnego meczu, w którym reprezentacja piłki kopanej bierze w d**ę. Tak tak, piszę „kopanej”, bo piłką nożną nie można tego nazwać. W piłkę nożną gra Brazylia, Hiszpania, Kamerun, ale nie nasi — pożal się Boże — trampkarze.

Kolega pyta: Czemu jego dziecię ma w szkole tylko jedną godzinę WF, ale za to dwie godziny religii w jednym tygodniu? Odpowiedź wydaje się prosta: To fatalne niedopatrzenie, należy zlikwidować WF, a wprowadzić 5 godzin religii. Bo jak patrzę na efekty dokonań polskiej reprezentacji, to tylko świeczkę zapalić i modlić się pozostało, a do tego religia jak znalazł.
* * *
Zdjęcia na budowie gdańskiego stadionu robiłem w potwornej ulewie; chyba mnie pokarało, że w ogóle patrzyłem w tamtą stronę, ale przy okazji tej ulewy nasuwa się pytania: może zamiast nowych stadionów, przydałby się mały biblijny... prysznic? Spuścić wodę, zamknąć klapę, zapomnieć. A stadiony w budowie może ogrodzić, postawić tabliczkę z zakazem wstępu, wynająć fanom paitballa i gier wojennych? Na pewno wykorzystają z przyjemnością, a ewentualne transmisje stamtąd na pewno będą ciekawsze. Ot co...
___
* Pojęcie „trampkarze” jest dużo starsze niż podaje to Wikipedia, i niekoniecznie musi być określeniem pochlebnym, ale to już całkiem inna bajka...

poniedziałek, 6 września 2010

Focić „dziada”...

Co jakiś czas zdarza mi się* (pewnie nie tylko mnie), że idę ulicą, a tam... zbieracz złomu z wózkiem pełnym wszelakiego dobra, na ławeczce sobie siedzi towarzystwo wzajemnej adoracji z butelką wina (albo raczej napoju winopodobnego), cygańska żebraczka pod pocztą (spod banku przegonili, spod delikatesów też), albo — i to jest szczyt szczęścia — brudny, zarośnięty, śmierdzący i nawalony jak parowóz — prawdziwy „menel”. I nagle serce przyspiesza, płuca zaczynają wciągać więcej powietrza, adrenalina skacze w górę bo „jest temat!”. Zaczyna się gorączkowa gonitwa myśli, jak to ugryźć? Może tele? 300 mm chyba powinno wystarczyć, aby bezpiecznie i niezauważenie strzelić fotę? A może jednak szerokim kątem? Jak kowboj, z biodra, przechodząc tak blisko jak to możliwe, żeby poczuć „winny” oddech modela, walnąć serią? Któreś pewnie trafi, zrobi się kwadrat i będzie „art”. A może założyć portretówkę, zagadać? Pewnie będzie chciał 5 zeta na flaszkę, ale za to jakie będą foty! Zdjęcia zoranej, zniszczonej życiem twarzy, podpartej o pokaleczoną rękę z brudnymi paznokciami; przez moment (adrenalina w najlepsze działa) czuję się niemalże jak laureat World Press Photo. Też tak macie?
Chwila na zdjęcie mija. Zanim podjąłem decyzję o wyborze obiektywu model się oddalił do pobliskiej bramy, zdjęcie przepadło z kretesem. Ale myśl nie przestaje krążyć wokół tematu, nogi niosą dalej, i nagle... JEEEST! Jest, śpi sobie słodko, pewnie ululany w króla migdałowego przetworami zanabytymi za zebrany i sprzedany złom (Złom? Kurczę, a gdzie się podziała kratka ściekowa u mnie na osiedlu?! Pewnie to on! A skoro tak, to problem opłaty za pozowanie mamy z głowy, sam sobie to wynagrodził, z nawiązką!). No to teraz z lewej go, z prawej, z góry, z boku, z psem, bez psa, z wózkiem i bez. Jest street, jest foto, nikt mi nie powie, żem dupa nie reporter. Ludzie dziwnie mi się przyglądają, ale czego się nie robi dla sztuki, czuję się prawie jak gwiazda ekranu, jakaś Dżazga albo ktoś równie znany i podziwiany przez masy telewidzów. Może zresztą ona, Drzazga, zaprosi mnie do programu i będę mógł brylować razem z nią, talentem i erudycją?
Żarty na bok, emocje do kąta, trzeba coś zrobić, pomyśleć. Tak, pomyśleć. Może człowiek po prostu zasłabł, zatruł się, ma zawał? Trzeba zadzwonić po pomoc. Najprościej na policję. Nie, nie żartuję, nie do straży miejskiej, bo ona świetnie się czuje przy wystawianiu mandatów staruszkom i matkom z dziećmi, jak im się zdarzy krzywo zaparkować, ale żeby przyjechali do tzw. menela? Przecież to „niehigieniczne”, jeszcze bym im czyściutkie auto zanieczyścił?. Wprawdzie mam lekkie obawy, bo może człowiek dostanie mandat za spanie na drodze publicznej, ale za to będzie żyw — uspokajam sumienie widząc jak podjeżdża radiowóz.
* * *
Tak to już jest, że wolimy być piękni i bogaci, a nie chorzy i biedni. Że staropolskie, jak nas widzą, tak nas piszą, albo zastaw się a postaw się bierze górę nad racjonalnym myśleniem. Zakładamy, że jak ktoś śpi na ulicy jest gorszy od nas, biedny, głupszy. Że to złodziej, degenerat, nie wart złamanego szeląga. Czasem sam się na tym łapię. Tyle tylko, że z biegiem lat inna myśl mnie nachodzi. Myśl, że oni z podobną, nazwijmy to, niechęcią mogą patrzeć na mnie. Dla nich jestem synonimem zamętu, wiecznego zabiegania, braku spokoju duszy i ciała. Płacę ZUS, KRUS, podatki, czynsze, telefony i OC z AC. Mój samochód hałasuje i śmierdzi z rana nie dając spać spokojnie na tapczanie pod śmietnikiem. Gonię ich z klatki schodowej w imię... no właśnie, w imię czego? Jeśli własnego spokoju, to czemu przy okazji zakłócam ich spokój? Bo może oni są obserwatorami gwiazd, poetami ulicy, bardami świeżego powietrza i piewcami zdrowego trybu życia? Nie powiem, że im zazdroszczę, że zamieniłbym się, ale czasem mam chęć rżnąć wszystko w kąt i zacząć życie od nowa. Bo tą codzienną gorączką jestem już trochę zmęczony, tym bardziej że wiem, co będzie. „Emeryci na wakacjach” nadal są aktualni. Czasem zazdroszczę tym, co marzą bez ograniczeń, i nieważne że być może jest to tylko marzenie o „pięcioku” na piwo. Ważne, że się spełnia, ktoś czasem musi być szczęśliwy, prawda? Szczęście ma różne wymiary, nie bądźmy pochopni w osądach...

___
* Całą tę sytuację (włącznie ze zdjęciem) wymyśliłem sobie dnia któregoś, oglądając w internecie kolejny „nawiedzony” reportaż z pseudointelektualną narracją. I nie były to wcale amatorskie wypociny.

środa, 1 września 2010

Smak ziarna

Każdy ma, to co życie mu da,
tani fart, albo dwa,
jakiś zamek ze szkła
każdy ma, każdy ma, każdy ma...

Krystyna Prońko — „Modlitwa o miłość prawdziwą”


Lubię oglądać zdjęcia. Te lepsze i te gorsze też. Cyfrowe i tzw. analogowe. Różne. Małym, średnim i dużym formatem, dziurką też. Ale za żadne skarby nie mogę zrozumieć tego szału zwanego „Holga”. Nie w tym rzecz, żebym nie wiedział co to łomografia; zadałem sobie nawet trochę trudu, żeby poznać jej dekalog, czyli: Zawsze miej aparat ze sobą, rób zdjęcia o każdej porze dnia i nocy, łomografia nie jest dodatkiem do Twojego życia lecz jest jego częścią, „pstrykaj z biodra”, fotografuj przedmioty najbliżej jak możesz, nie myśl, bądź szybki, nie musisz wiedzieć co akurat sfotografowałeś, nie musisz tego wiedzieć też później i... nie przejmuj się zasadami.

* * *

No i nie rozumiem. Ściślej mówiąc, nie rozumiem szału posiadania wschodnioazjatyckiego, plastikowego badziewa, kosztującego 100-krotność jego rzeczywistej ceny (sądzę, że jeśli koszt produkcji i marketingu przekroczył jednego dolara, to producent byłby nad wyraz rozrzutny), badziewa, które chyba (zgodnie z ideologią) nawet nie gwarantuje, że zadziała zaraz po zakupie czy też, że nie rozpadnie się po wyjęciu z kartonika. Nie rozumiem, dlaczego szaleństwo to wspiera dalekowschodnie rynki, zamiast wspierać rodzimy handel, bo przecież z tzw. drugiej ręki, czyli np. w serwisach aukcyjnych, albo wręcz w piwnicy czy na strychu u dziadka (a nawet w szafie u rodziców) można znaleźć piękne, sprawne, tylko nieco zakurzone sprzęty. Nie zawsze wprawdzie jest to przedwojenna Agfa czy też Rolleicord, ale można znaleźć rodzimego Druha albo Ami i Starta (ten ostatni to już tzw. „wyższa półka”), czy też Flexareta od południowych sąsiadów albo bodaj Lubitela zza wschodniej granicy. Czemu właśnie te aparaty? Bo na każdą kieszeń, a przyjemność nieporównywalnie większa. Wymienione tu, zarówno rodzime, jak i aparaty najbliższych sąsiadów przyjemnie wziąć do ręki. Mają w sobie cząstkę czyjegoś serca, powstawały z myślą o robieniu zdjęć, ktoś włożył w nie wiedzę politechniczną; nie są przypadkową wylewką z plastyku. One po prostu mają duszę. A Holga? Holga stała się synonimem BNM, zarezerwowanego do tej pory dla niektórych posiadaczy sprzętu cyfrowego (BNM = Bezmyślne Napierdalanie Migawką). Tak, wiem, Holgą też można robić fotografie, wystarczy poszukać, żeby daleko nie sięgać, w zdjęciach Leszka, Mariusza czy Irmi.
No ale cóż, trzeba jeszcze chcieć pomyśleć przez chwilę, a to nie jest (jak się okazuje) takie łatwe. Nawet posiadacze wypasionego cyfrowego sprzętu z wiadomego sklepu, noszący je dumnie na firmowych paskach z czerwonymi lub żółtymi paskami, skłaniają się w stronę BNM, ale potem — jak to ktoś opisał — czujnie konwertują do BW, walą winietę po byku w dowolnym programie, skadrowawszy uprzednio czujnie – a jakże – do kwadratu, potem nakładają teksturę ze śladami paluchów i brudu z dywanu, dokładają blur, cyfrowe ziarno i... mają namiastkę Holgi. Tyko kurczę po co? Ano, jak mi się zdaje, fotografia to niełatwa dziedzina, sprzęt za dziesiątki tysięcy złotych nie bardzo chce zastąpić myślenie, więc... pozostaje Holga albo jej namiastka. Bo rzemiosło zostało w lesie, ale za to jest „art”.

Eh, znowu mnie wyniosło na mieliznę, ale skoro tak, to jeszcze przypomnę, że do powstania fotografii na dobrą sprawę wystarczy kawałek filmu i pudełko z dziurką. Pinhole w wykonaniu Roberta potrafią zachwycić na dłużej niż przypadkowy pstryk z Holgi. Tak samo jak — wydawałoby się — przypadkowe efekty solarigrafii, które można obejrzeć na zaprzyjaźnionym portalu u Snowmana. Przypadkowe, nie oznacza nieprzemyślane. Tu przypadek jest jak najbardziej zaplanowaną częścią procesu.
No dobra, co to ja chciałem? Aaaa, no... jakoś tak górnolotnie chciałem zakończyć, że tutułowy „smak ziarna”, tego srebrnego, fotograficznego ziarna, poznają tylko ci, którzy choć godzinkę spędzili w ciemni i wiedzą już, że utrwalacz może być kwaśny nie tylko z nazwy. Ale ciemnia nie jest jakimś niezbędnym warunkiem w fotografii, aczkolwiek daje spore podstawy rzemiosła, a bez niego ani rusz. Warunkiem niezbędnym jest...

WYOBRAŹNIA

Bez niej ani rusz, nie zastąpi jej żadne cyfrowe cudo, ani plastykowy wytwór z odpadów. Wyobraźnia... czego i sobie, i wszystkim życzę. I nie tylko w fotografii.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Światła rampy, czyli być Miss-trzem

Siedzę sobie, przy komputerze.
Cisza. I nagle...
Zza pleców słyszę
„Ej, no...”
Zdrętwiałem,
Bo w domu nikogo nie ma.
Oglądam się nerwowo za siebie,
A z kredensu
(kredens jest po babci,
taki trochę eklektyczny,
przeszklony, z rzeźbionymi drzwiczkami
i kryształowymi szybami)
Znowu słyszę,
„Ej, Ty... długo mam tak stać?”.
Włos na karku mi się zjeżył,
Drżącą ręką otwieram drzwiczki,
Patrzę, a tam...
Zapomniana butelczyna
Trącając kryształową szklankę
Aż się iskry sypią
Mówi do mnie:
„To co? — Zatańczymy?”
Wnerwiłem się.
Sięgnąłem w głąb kredensu
Aby zakończyć tę samowolę,
Ale butelka zaczęła uciekać
W lewo, w prawo,
Jakby bawiła się ze mną w berka.
Nie uciekła daleko,
W rogu kredensu,
Z impetem uderzyła w mój
Ulubiony pamiątkowy kieliszek,
Rozbijając go w drobny mak,
Aż posypały się kolorowe iskry.
*

Pojaśniało
Kiedy udało mi się wreszcie otworzyć oczy w telewizji zaczynały się wybory Miss Polski 2010. Czyli, jak zwykle, zdrzemnąłem się przed telewizorem, a te wszystko okropności to był spektakl „światło i dźwięk” na rozpoczęcie właściwej imprezy. Przetarłem oczy, bo zapowiadało się smakowite widowisko, no bo — jakby nie patrzeć — Polki są najpiękniejsze na świecie, zasiadłem wygodnie w fotelu i...
Osłabłem. Panny piękne, wyjątkowo, ale... to nie one, tylko czterech niechlujnych dżentelmenów postanowiło przejąć palmę pierwszeństwa i skupić uwagę widza na sobie. Napisałem niechlujnych? Podtrzymuję. Być może (na pewno) nie znam się na modzie, nie jestem „trendi”, ale do pięknych kobiet średnio pasuje mocno podtatusiały, rozfafluniony pod szyją, dżentelmen. Z mojego, nieskomplikowanego punktu widzenia wystarczyłby po prostu garnitur, koszula, krawat, muszka albo jakoś tak. Okazało się jednak, że to wszystko, ten cały image jest przemyślany, ubiór nie miał przyćmiwać erudycji, swady i dowcipu prowadzących. Swady? Dowcipu? Odniosłem nieodparte wrażenie, że dowcip lekko trąci atmosferą dyskoteki w remizie we Włoszczowej. Brakowało tylko (na szczęście), żeby któryś z dżentelmenów o błyszczących oczkach gwizdał za kandydatkami na miss: „Ej, Wy! Chono tutej...”.
Po co ja to jednak piszę? Co to ma wspólnego z fotografią? Ano ma. Z moich ostatnich obserwacji wynika, że to, co proste, klasyczne i sprawdzone, jest passe. Teraz musi być udziwnione do granic niemożliwości. Prawdziwy „art” fotograficzny robi się za pomocą Holgi, albo innego holgopodobnego urządzenia. Wali się na oślep, krzywo, z plamami itp., a potem patrzy co wyszło i dorabia ideologię. Taki holgowy turpizm. Bez skrępowania. Pozostawiam bez komentarza. Do Holgi jednak wrócę, oj wrócę — wkrótce — w następnym odcinku.
__
* Wprowadzenie (pomysł na nie, i sporą jego część) zawdzięczam Maciejowi Kaliszanowi. Dzięki.

poniedziałek, 15 marca 2010

Kobiety są...

Nie oglądam specjalnie telewizji, szczególnie tej tzw. publicznej, ale ostatnio, przy okazji nasiadówy rodzinnej (oderwany od internetu), postanowiłem zrozumieć na czym polega jej (telewizji) „misja”. No i nie zawiodłem się. Obejrzawszy blisko dwugodzinny program uświadamiający, z rzadka tylko przerywany wiadomościami, jestem bliski zrozumienia. Gdyby nie to, że to źródło wiedzy zostało przerwane brutalnie przez amerykański film dla inteligentnych inaczej, przegryzłbym się przez temat dogłębnie. Bo jak się okazało, szczególnie na temat tajemniczego świata kobiet, od mediów publicznych można się wiele nauczyć, np. że...

Kobiety są gorące, bo...
• przeziębione i wiecznie zakatarzone, ale też
• mają napięcie przedmiesiączkowe, lub
• dokuczają im bóle menstruacyjne, albo
• wzdęcia, i
• zatwardzenie oraz równocześnie (dziwna sprawa, nieprawdaż?)
• biegunkę, a także
• żylaki na przemian z hemoroidami, bo
• są tak puszyste jak „smak natury” więc muszą się odchudzać, kiedy to
• robią dwudaniowy obiad dla czteroosobowej rodziny — z jednego opakowania barszczu i małego słoiczka gotowej papki, a potem kiedy już
• sprzątają brudną do granic niemożliwości kuchnię — tak brudną, że chyba nikt inny poza nimi nie byłby jej w stanie do tego stanu doprowadzić;
• tańczą podczas odkurzania, a kiedy już posprzątają, to wtedy
• opowiadają bajki o wezyrze, który w cudowny sposób doprowadzi usmarowane olejem i diabli wiedzą czym jeszcze białe koszulki ich mężczyzn (męża i syna) do stanu niebiańskiej czystości; koszulki usmarowane w czasie, kiedy one, wraz z córką,
• puszczają wucekaczki w brudnej muszli sedesowej (właściwie powinienem ominąć ten fragment, bo mi się niedobrze robi na widok tak zapuszczonej łazienki), a następnie
• pieką ciasto owocowe dla całej rodziny, z jednej małej paczki proszku, ciasto które wespół z córeczką
• zanoszą swoim mężczyznom spędzającym czas przed komputerem, bawiącym się kolejką elektryczną, albo bodaj oglądającym program edukacyjny w TV, program, którego one nie muszą oglądać, bo
• mają tak bogate życie wewnętrzne, że wystarcza im rozmowa sama z sobą, np.: „już w porządku mój żołądku”, a potem z fantazją graniczącą z bezdenną głupotą
• ubierają się w dwa różne buty, w których
• patrzą jak w obraz w faceta, który przedstawia im, ich nową — na wieki — przyjaciółkę, dosię, a i tak
• ich przyjacielem zostaje ludwik; któremu
• kupują środki na poprawę męskości, a sobie przy okazji
• ordynują sobie środki na porost włosów; to i potem nie dziw, że
• depilują się tu i ówdzie, a
• brunetki farbują się na blond, żeby podnieść swoją atrakcyjność, na odmianę zaś
• blondynki farbują się na brunetki — bo te są ponoć inteligentniejsze, a rude
• rude... są po prostu wredne, bo nie chcą się z nikim podzielić rozkoszą jaką daje im gorący kubek, i
• idą spać z jakimś geriawitem (dziwne imię nieco, ale wdowy muszą sobie jakoś radzić, bo kobiety w Polsce żyją dłużej od mężczyzn), a rano
• nie robią makijażu, bo
• pędzą na Manifę, żądając równouprawnienia.

Uff, kiedy już dotarły do mnie te oczywiste i najprawdziwsze z prawdziwych, bo podane przez wiarygodny organ — telewizję publiczną — prawdy, zrozumiałem jak mało wiem o życiu. Postanowiłem więc, na wszelki wypadek, za pomocą innego medium zweryfikować tę wiedzę i — za pomocą powszechnie dostępnego narzędzia jakim jest wyszukiwarka internetowa — ustalić, czy wszystko to, czego się dowiedziałem jest prawdą (żeby nie było, że bezmyślnie powtarzam dowcip o tym, jak to kobiety chodzą na obcasach, malują się i perfumują).
* * *
No i ustaliłem. Znakomita część tych prawd o kobietach pochodzi wprost od nich samych. Ustalenie tego nie było trudne. Duże koncerny, jak również korporacje reklamowe — pierwsze odpowiedzialne za zamówienie, a drugie za realizację materiałów dostarczających „prawdę o kobietach” — realizują politykę zatrudnienia zgodnie z (niezrozumiałym może dla mnie) parytetem. W myśl tego parytetu, na kierowniczych stanowiskach tychże firm zatrudniane są kobiety. Wystarczy parę minut, aby ustalić, kto jest (personalnie) odpowiedzialny za obraz kobiety śpiewającej do miotły, albo przeglądającej się w muszli (bynajmniej nie ślimaka). I nie są to tym razem „parszywi męscy szowiniści”, do których i ja nieśmiało się zaliczam. Nie, tym razem winne są... cyklistki? Chyba, bo żadnemu normalnemu facetowi takie coś nie przyszłoby do głowy.

Tym razem pozostawię rzecz bez komentarza...

Post scriptum
Kiedy szkicowałem powyższy tekst, życie — z właściwym sobie, szyderczym chichotem — pisało swój. Efektem tego chichotu było kolejne, „genialne” w swej wymowie hasło reklamowe: „Piersi moich pracownic sam kontroluję”. Jakby to powiedzieć, cel może był i szczytny, ale wyszło jak wyszło. Może dlatego, że autorką hasła też jest kobieta? Chapeau bas...

wtorek, 9 marca 2010

Emeryci na wakacjach

Nie zajmuję się polityką, wolę posłuchać muzyki albo/i/lub pooglądać zdjęcia czy też je porobić. To o wiele milsze zajęcie, aczkolwiek jakby nieco mniej dochodowe. No ale, przynajmniej sumienie mam czyste, a myśli spokojne...
Niestety, któregoś dnia, w trakcie plamkowania zdjęć (co jest zajęciem może mechanicznym, ale też i wyjątkowo uspokajającym — powiedziałbym nawet, że to swoiste ćwiczenie jogi dla fotografa) przed ich pokazaniem (zdjęć, nie plamek) w internecie, dopadły mnie pogróżki eksmisji do Tunezji. Jakiś głos — i nie był to głos wewnętrzny — mówił: Plaże Egiptu, Tunezji są dzisiaj zaludnione przez Niemców, Francuzów, Anglików, po części też Rosjan i Czechów. Polaków tam niezbyt wielu. W 2020 roku muszą być tam miliony Polaków!
Myśli, leniwie błądzące gdzieś wokół negatywów, wywoływaczy itp., nagle zaczęły gonitwę, a serce leniwie tłoczące krew do tętnic przyspieszyło, jakbym nagle stanął na starcie maratonu. No, bo jakby nie patrzeć, do Tunezji daleka droga, przez lądy niebezpieczne i morze niekoniecznie spokojne...
Kiedy jednak już wydzielanie adrenaliny się ustabilizowało, oddech i tętno wróciły do normy, a do głosu doszedł rozum, zacząłem się zastanawiać — dlaczego?! Dlaczego mam być zesłany do Tunezji? No fakt, zdjęcia jakie robię każdy widzi; niektórym to nawet solą w oku mogą być, ale żeby zaraz do Tunezji? Chociaż i tak dobrze, że nie na Madagaskar, no alem Kaszub jednak, więc widocznie wystąpiły jakieś okoliczności łagodzące...
Żarty żartami, ale biorąc pod uwagę, że moje składki zdrowotne idą nie wiadomo gdzie, a sprzęt medyczny dla szpitali kupuje Jerzy Owsiak z jego „Orkiestrą”, dziury w drogach — zamiast być naprawiane z podatku drogowego — będą sprzedawane (to nie żart) jako atrakcja, abonament na telewizję publiczną służy nadawaniu zmasowanego ataku reklam, których twórcy chyba cierpią na coś gorszego niż „li tylko” nieuleczalną głupotę — to los emerytów relegowanych do Tunezji nie jawi się w różowych kolorach. Tym bardziej, że ostatnimi dniami ZUS ogłasza wszem i wobec — żeby nie powiedzieć, że „jojczy” — że za parę lat zabraknie pieniędzy na emerytury. Pomijam już, że nie po to wybieraliśmy rząd i prezydenta, żeby nam teraz stękali. Niech myślą skąd te pieniądze wytrzasnąć — może na początek wystarczy ograniczyć wydatki na milionowe premie w ZUSie, bo na razie to odnoszę wrażenie — trawestując nieco złotą myśl Ferdka Kiepskiego, że „rządzić to każden by chciał, tylko robić nie ma komu”. No, bo niby jak ci emeryci mają się znaleźć w Tunezji, i za co? Na piechotę? No chyba, że spłyną na tamtejsze plaże „luźnym dorszem” (vide zdjęcie), na koniec świata, który, jak to wynika z kalendarza Majów, ponoć ma nastąpić w 2012 r.? Swoją drogą, nie mogę wyjść z podziwu, jakimż to mądrym narodem byli ci Majowie. Ponad dwa tysiące lat temu potrafili przewidzieć, że Polska zostanie organizatorem mistrzostw Europy w piłce nożnej. Bo to będzie koniec świata (zob. Będzie Euro 2012) i wtedy chyba faktycznie wszędzie będzie lepiej. Może niekoniecznie w Tunezji, bo tam już będzie tłok na plaży (teraz domyśliłem się o co chodzi — toż wiadomo, bociany do Egiptu, a kaczki do Tunezji). Może jednak nie? Może będzie lepiej?

* * *

Miałem napisać coś optymistycznego, np. że „jutro będzie lepiej” albo „ranek jest mądrzejszy od wieczora”, ale nic z tego. Nie napiszę, bo jak sięgam pamięcią wstecz, a potem — dla odmiany — próbuję dojrzeć tę naszą „świetlaną przyszłość”, to moja wyobraźnia zdecydowanie odmawia współpracy. I tyle marudzenia...

piątek, 29 stycznia 2010

Listonosz wcale nie puka dwa razy


Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem...

Leopold Staff — „Pierwsza przechadzka”


Miłe złego początki
Bawiliśmy się (na ogół) świetnie. Zasady były proste: ładne miało być ładne, a brzydkie było brzydkie. Kolorowe było dla amatorów, zaś czarno-białe dla artystów. Horyzonty miały obowiązek być poziome i proste, architektura pionowa, a trójpodział i mocne punkty każdy miał wyrysowany flamastrem na monitorze — ot tak, na wszelki wypadek, gdyby przyszło do bardziej rzeczowych dyskusji. Każdy miał swoje — jak to w życiu bywa — mniejsze lub większe TWA, kiedy jedni z niego odchodzili, to przychodzili nowi. I bawiliśmy się dalej.
Oczywiście byli i tacy, którzy nie chcieli nigdzie należeć. Pokazywali swoje zdjęcia „z pewną dozą nieśmiałości” zadowalając się — w zależności od wewnętrznych potrzeb — krytyką lub pochwałą, albo tylko wymianą poglądów z tymi, którzy mieli podobne zainteresowania. I też było dobrze. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o gwiazdach, rozświetlających firmament pełnią blasku albo po ludzku mówiąc — pokazujących zdjęcia powodujące długotrwały opad szczęki. No ale, gwiazdy jak to gwiazdy, kapryśne są, czasem błyszczą, a czasem rzucają wszystko w kąt i zaczynają wszystko od początku, szukając, w tylko im znany sposób, natchnienia. Nie sposób było nie zauważyć kolejnego rozbłysku ich talentu, ale też — trzeba przyznać — obywaliśmy się i bez nich. Nad całością tego przedsięwzięcia ponoć ktoś czuwał, nienachalnie to prawda, ale jednak zbyt popędliwi mogli czasem zauważyć, że oko „Wielkiego Brata” to wcale nie jest legenda. I też było dobrze. Do czasu, bo któregoś dnia nastąpił...

Zgrzyt
Któregoś dnia, w całą tę sielankę wdarł się nieprzyjemny zgrzyt. Nagle „ktoś” ... dopadł klawiatury i wykrzyczał wielkimi literami: GNIOT!!! Do kosza z tym...!!! Oniemieliśmy, bo gdyby to był któryś z członków Anty-TWA to sprawa byłaby jasna. No bo trzeba wspomnieć, że oprócz TWA były i Anty-TWA i bawiły się one równie dobrze. Wprawdzie ta druga grupa cieszyła się, jakby to powiedzieć, „nieco” mniejszą sympatią, ale... wszyscy mieliśmy świadomość, że życie nie jest usłane różami. No ale... żeby ktoś, powiedzmy, całkiem „normalny” tak się zachowywał? No cóż, pomyślałem sobie, może po prostu zmienił orientację i przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Aż któregoś dnia zasiadłem do oglądania zdjęć i nagle... poczułem, że wstępuje we mnie diabeł, a palce same zaczęły wpisywać pierwsze litery do wykrzyczenia protestu w internecie, kiedy niespodziewanie przyszło olśnienie. To nie pogoda była winna, czy też jej brak. To nie praca, ani korki w mieście. Wcale też nie były winne opady śniegu, tak więc... czyżby???

Znowu cykliści...
No tak, bo niech ktoś mi wytłumaczy, kto wpadł na ten pomysł. Kto wymyślił, żeby bez mojej wiedzy i zgody wymienić stare, nieco obdrapane, ale niesłychanie użyteczne skrzynki pocztowe na jakieś, pożal się panie, „euroskrzynki”. Takie, w których szczelina na korespondencję jest na tyle mała, że przyzwoity list już się nie mieści, za to reklamowy chłam wchodzi bez żadnych ograniczeń. No prawie bez ograniczeń, bo nie da się wepchnąć więcej niż pojemność skrzynki, ale próbować zawsze można, a jak się nie mieści to bodaj wepchnąć rożek, żeby kolejna reklama nowej religii (zwanej przez znawców rzeczy promocją) zwisała luźnym dorszem, nie pozwalając przejść spokojnie. No kto? Rozumiem, że ktoś „musiał” zarobić, takie jest życie. Ale czemu moim kosztem? Czy nie można zarobić normalnie: wymyślić, sprzedać, zarobić? Okazało się, że to tylko moja projekcja marzeń.
Cykliści natarli ze zdwojoną siłą. Raz, bo zarobili, a dwa — bo teraz po wszystkie przesyłki niezUNIfikowane do rozmiarów szczeliny w skrzynce muszę zachrzaniać na pocztę. Na piechtę oczywiście, bo poczta mieści się w takiej odległości, że samochodem się nie opłaca (zresztą i tak nie ma gdzie zaparkować), a na dodatek biegiem, bo ten zabytek usługowy w mojej dzielnicy jest czynny do godziny 18.00 i jednak na tyle daleko, że spacerkiem nie zdążę. Tak więc, czy to książka, czy koperta z filtrami (albo kilogramem ziarna) albo przesyłka z filmami, wywoływaczem czy jakąś inną fotograficzną delicją, biegnę na pocztę z awizem w zębach pozostawionym litościwie w skrzynce przez listonosza (a odnalezionym cudem wśród pogniecionego chłamu), w nadziei na miłe chwile spędzone przy kontemplowaniu przesyłki. Biegnę, tylko po co? No właśnie, nad tym się trzeba by zastanowić. Przecież ta zabytkowa instytucja działa wg schematu rodem z filmów Stanisława Barei. Panienka w okienku (za młoda na Bareję) patrzy na mnie z wyrzutem w oczach, że zakłócam jej przedweekendowy święty spokój, leniwie spogląda na awizo i... oświadcza głosem nieznoszącym sprzeciwu: A, to dzisiejsze, to jeszcze nie ma, będzie jutro. Jutro? — pytam — jutro jest sobota, w sobotę jest przecież nieczynne? No to w poniedziałek — odpiera z niezmąconym spokojem pani z okienka. To gdzie jest moja przesyłka — nie daję za wygraną — Co się z nią dzieje, skoro jej nie ma, a będzie w poniedziałek? To co? Listonosz będzie spał z nią w domu przez cały weekend? — zaczynam być złośliwy, bo perspektywa weekendu bez oczekiwanej przez kilka dni „zabawki” i ponownego biegu na pocztę w poniedziałek trochę mnie wyprowadza z równowagi. Nie odchodzę od okienka i tym zmuszam obsługę do reakcji: Panie, no pewnie gdzieś leży, ale to tyle roboty, nie mogę tak Panu dać, trzeba wpisać w komputer, a widzi Pan, że ludzie czekają — warczy (przypominając mi żywcem sceny z „Misia”), końcówkę zdania wypowiadając głośno i wyraźnie, żeby oczekujący za mną w kolejce wywarli na mnie presję. No i udaje się, kolejka zaczyna pomrukiwać dezaprobatę, normalnie jak za tzw. komuny. Nie daję się jednak: Proszę Pani — oświadczam — to jest priorytet, i za to zostało zapłacone; w poniedziałek to już nie będzie priorytet. Chce mi Pani za to zwrócić pieniądze? Ostatni argument chyba przeważa bo obsługa leniwie podnosi się z krzesła i... znalezienie mojej przesyłki zajmuje jej nie więcej niż 30 sekund i kolejne 30 sekund wydanie mi jej. A cała dyskusja trwała nie krócej niż 5 minut. Wystarczyłaby odrobina chęci, no może odrobina życzliwości i życie byłoby łatwiejsze, ale jednak chyba dużo wody jeszcze musi w Wiśle upłynąć*. Oczywiście, nie rzecz w poczcie jako takiej (ona jest tylko przykładem), rzecz w chyba w przewartościowaniu naszego myślenia, ale może kiedyś wreszcie codzienność zacznie zmierzać ku dobremu? Może wreszcie motto tego posta zacznie być być tylko wierszem, a przestanie być marzeniem?

Epilog
Dziwna rzecz, ale epilog będzie optymistyczny, tak optymistyczny, że aż mi się nie chce wierzyć, że to piszę, ale chyba się rozkleiłem nieco pod wpływem czyjegoś dobrego serca. Otóż okazało się, że zwykła (a właściwie, jak się patrzy na moje wcześniejsze przemyślenia, to niezwykła) ludzka życzliwość przetrwała i jest w stanie przyćmić wszelkie nieprzyjemne doświadczenia. Proszę sobie wyobrazić, że komuś (kto nie zna mnie osobiście), w odległym mieście, chciało się... zapakować, pójść na pocztę, poświęcić własny czas i pieniądze (pozornie niby niewielkie, ale co dla kogo jest niewiele, tego nigdy nie jesteśmy w stanie ocenić), żeby wysłać mi coś, czego szukałem. Moja wiara w ludzką życzliwość znowu stanęła na twardym gruncie. Michale, dziękuję Ci gorąco i tak serdecznie, jak tylko potrafię.
D Z I Ę K U J Ę !

___
* Przykład z pocztą, aczkolwiek z tzw. życia wzięty, jest tylko przykładem. I niech takim pozostanie.

niedziela, 10 stycznia 2010

Rzeźnia polska


I śmiech niekiedy może być nauką,
jeśli się z przywar nie z ludzi natrząsa.

Ignacy Krasicki

Masz wrogów, jesteś sławny. Tak właśnie Dżunior skomentował kolejny odcinek „Łowców Gniotorobów”. Krótko i treściwie. Wrogów? Sławny? Sławny to jest ... (tu wpisać właściwe nazwisko, wybór pozostawiam Czytelnikom), ale ja? Ale może — co jeszcze gorsze — stałem się (tfu) celebrytą? Mówią o mnie, nieważne — źle czy dobrze — ale mówią...
Jakby nie patrzeć, fajnie poczytać o samym sobie, nieźle jest spojrzeć na siebie samego w krzywym zwierciadle. Szkoda tylko, że czasem piszący ocenia sytuację bez ładu i składu, trochę jakby wiedział, że dzwonią, ale nie do końca wiedział gdzie. Szczególnie, jeśli chodzi o takie hobby jak fotografia.
Co tu zresztą dywagować, przytoczę fragment to będzie łatwiej. Tak więc — Łowcy Gniotorobów. „Odcinek 17. Choinki pejzażystów i inne wydarzenia”: Przez uchylone drzwi do pokoju widać było tylko ekran monitora i obramowane poświatą ekranu szerokie plecy. Mijała ósma godzina od kiedy Walczer nie odrywał się od kompa. Na dodatek nic nie pisał i nie przeglądał swoich ulubionych portali. Nie wychodził też po kawę, ani herbatę, propozycję zrobienia mu kanapek zbył krótkim — Nie teraz! Sądząc z odgłosów, raczej nieustannie guglał. — Czego on tam szuka? — pytała Dżuniora zaniepokojona z lekka Walczerowa. — Nie mam zielonego pojęcia — wzruszył ramionami Dżunior. Zbliżała się już północ, kiedy usłyszeli radosny okrzyk. — Mam, mam, znalazłem wreszcie na ebaju — Walczer dawał upust bezmiernej radości. — Chodźcie, chodźcie prędko, sami zobaczycie — zapraszał serdecznie. Na ekranie widać było okazałe cukierki choinkowe w kolorowych foliach. — Trochę trwało, ale mam je wreszcie — Walczer cieszył się jak dziecko. — Mają nie tylko piękne odcienie, ale na dodatek folia ma dokładnie wymiar moich cookinów. Nie trzeba będzie nic przycinać! — Znaczy i w tym roku na choince będą gołe cukierki bez papierków? — Dżunior nie był w stanie ukryć rozczarowania. — Kolorowe będą bombki, łańcuchy, światełka. Cukierki nie muszą — wyjaśnił Walczer. — Tradycji musi stać się zadość. Zobacz lepiej odcienie tej folii, poczytaj parametry przezroczystości i załamania światła. Nie do pobicia! Jestem pewien, że rok 2010 będzie w mojej karierze pejzażysty przełomowy. Pl-Gnioto nigdy wcześniej nie widziało takich barw i motywów. — Walczer aż klasnął w dłonie na samą myśl o przyszłych arcydziełach.*

* * *

No tak, tego to się nie spodziewałem. Dokładniej rzecz ujmując, nie spodziewałem się, że ktoś aż tak dokładnie śledzi moje poczynania również na innym, niż ten wymieniony wyżej „zaprzyjaźniony”, sympatycznym portalu. Na takim portalu, z którego frustraci — próbujący zastąpić indolencję fotograficzną osobistymi wycieczkami i agresją wręcz — są relegowani bez możliwości powrotu. I to wcale nie za sprawą moderatora czy administratora. Sama społeczność portalu reaguje wystarczająco skutecznie, aby delikwenta zniechęcić. Nie w tym rzecz jednak. Clou, że tak powiem, tego portalu są dla mnie rzeczowe rozmowy o zdjęciach i forum tematyczne, z którego można dowiedzieć się praktycznie wszystkiego o wszystkim (i to nie tylko o fotografii tzw. analogowej). Fajne te fachowe rozmówki, tym bardziej, że nikt nikogo nie gnębi za niewiedzę, a wiedza z kolei podawana jest często w łatwostrawny, zabarwiony humorem, sposób. Warto poczytać. Warto, ale ze zrozumieniem, bo jeśli się czyta po łebkach to potem takie koszmarki wychodzą jak pomieszanie filtrów Cokin z foliami astronomicznymi do obserwacji słońca. Nie mogę wszakże narzekać, bo i tak „Walczer” został potraktowany łagodnie (chociaż przysłowie ludowe mówi, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca) w porównaniu z innymi. Za to jak czytam (o znajomych mniej lub bardziej, a nawet o nieznajomych) to czasem mi się przykro robi. Takie to... siermiężne jakieś, bez finezji, trochę jak wyrąbane tępą siekierą, nawet z grubsza nieociosane — jakby na siłę ktoś komuś chciał, za przeproszeniem, dokopać. No chyba, że o to chodzi? Bo jakże inaczej traktować to, że nawet życzliwe porady moich Kolegów są niemiłosiernie w tymże blogu wyśmiewane? Wyśmiewane to zresztą dość delikatne określenie. Tak samo przykro się robi, kiedy publicznie ośmieszana jest czyjaś uroda, a czasem nawet niesmacznie, kiedy czyta się przytyki dotyczące sfery zazwyczaj określanej jak prywatną, czy też bardzo osobistą. Normalnie „Rzeźnia polska” (polska, bo jak zauważył jeden z moich Kolegów, cytuję: faktycznie nigdzie indziej nie spotyka się takiego sposobu polemiki z użytkownikami jakiegoś portalu przez anonimowe tarcze i płytkie teksty o czyichś cyckach, jajnikach, ssaniu itp. Nic dodać, nic ująć...
Odnoszę wrażenie, że teksty te pisane są przez osobę/y mające dość mętne pojęcie o fotografii, a portal i jego społeczność traktują jako pożywkę dla swoich natręctw na dodatek niemających nic wspólnego z fotografią jako taką. Wszak takich nie brakuje; nie podoba im się ani TOP ani Zdjęcie Dnia, DNO wg nich jest niewarte zachodu, a Polecany Autor nigdy nie jest dość dobry. Taki standard zachowań pewnych osobowości, no ale... statystycznie rzecz biorąc, w stutysięcznej społeczności musi się znaleźć jakiś niedoceniony sfrustrowany, i to pewnie niejeden. Ale żeby aż tak?

* * *

Tak sobie czasem myślę, czy autor/rzy wspomnianego bloga nie mogliby się mniej przyłożyć (w myśl sentencji I. Krasickiego) do osób, a bardziej do przywar? Byłoby ciekawiej, zdrowiej i może... może autor/rzy by się wtedy zdecydowali ujawnić? Tym bardziej, że nieco się chyba zapętlił w ukrywaniu/przekręcaniu nicków osób do których czuje jakąś ansę. Niektóre z nich (nicków) nawet dla mnie, stałego bywalca plfoto.com, są do tego stopnia przeinaczone, że przestały być rozpoznawalne. Czyżby Autor próbował ukryć niechęć do własnego towarzystwa bojąc się ostracyzmu? Dziwne to. A swoją drogą, taka wojna podjazdowa to jak szczekanie ratlerka — śmieszy, ale nie na dłuższą metę. I tyle marudzenia, śnieg pada, trza się zbierać i od rana jakieś zdjęcia porobić...

___
* Cytowany tekst pochodzi [z:] http://lowcygniotorobow.blog.onet.pl, autor: „fotka” (anonimowy).

wtorek, 5 stycznia 2010

Diabli a cykliści


Diabli...
W nieco senne (jak to zazwyczaj bywa) posylwestrowe, ale już noworoczne popołudnie obejrzałem sobie (kątem oka i nie z własnej winy, ale jednak) powtórkę przygotowanego specjalnie na wigilijny wieczór programu Zenona Laskowika z udziałem Waldemara Malickiego, których wsparli: dyrygent Bernard Chmielarz z orkiestrą oraz wyśmienici śpiewacy. Wyśmienici. Słowo honoru. Jak posłuchałem „Time to say goodbye” w wykonaniu Renaty Drozd (sopran) to doszedłem do wniosku, że nie mamy się (my, Polacy) czego wstydzić. Sarah Brightman, która na co dzień wykonuje ten utwór mogłaby naszej sopranistce ewentualnie nuty przewracać. I to ostrożnie, żeby przeciągu zbytniego nie robić, bo struny głosowe wydające takie dźwięki to pewnie łatwo przeziębić. A byłoby szkoda, bo na moje niewprawne ucho (trochę przydepnięte przez słonia, to fakt) Ewa Małas-Godlewska ma godną następczynię. Tak więc wysłuchałem koncertu z przyjemnością. No prawie... bo czy może mi ktoś wyjaśnić, skąd w wigilijnym programie znalazła się nagle „Kołysanka dla diabła”?! — skądinąd piękny utwór Krzysztofa Komedy, ale na pewno nie napisany do filmu o narodzinach Chrystusa. Na sto procent nie. Czy ktoś mi wyjaśni, kto sobie z nas, katolików, chrześcijan — zakpił? Diabli zakręcili ogonem, czy też cykliści maczali w tym swoje lepkie palce? No bo jak diabli, to pomodlić się zostało i egzorcyzmy odprawić — to już nie moja działka, ale jeśli cykliści... czas najwyższy zacząć coś z tym robić. Bo cykliści podnoszą głowy coraz wyżej.

Cykliści...
W fotografii też maczają palce. To oni — cykliści — napędzają karuzelę megapikseli, zoomów, cropów, szumów i im podobnych „wodotrysków”. Mamiąc kolejnych adeptów fotograficznego hobby doskonałością nowinek technicznych ogłupiają ich równocześnie. Przestaje mieć znaczenie „co”, ważne staje się „jak i czym”. Opakowanie staje się ważniejsze od zawartości. Nieważne co, ważne, żeby było ładne. Cokolwiek by to „ładne” znaczyło. Obraz, jaki by nie był, oceniany jest poprzez pryzmat „ładności”. Kiedy pokazuję zdjęcia zrobione na Fomie 400 „pchniętej” na 1600 na ogół pada stwierdzenie/pytanie: A czemu tak szumi? Odpowiadam więc zgodnie z prawdą: To nie szum, to ziarno. Film był forsowany, takie było zamierzenie. Hmmm — myśli rozmówca — to może... trzeba było wziąć statyw? Odpowiadam również zgodnie z prawdą: Ależ miałem statyw, to zdjęcie ze statywu, gałęzie drzew/trawy są poruszone od wiatru, tylko kamienie nie. Nie dociera jednak, marketingowa papka wpojona przez cyklistów już zajęła miejsce samodzielnego myślenia: A jakbyś miał tego „marksiedemłamaneprzeztrzy” to by było lepsze, no i jeszcze jakby hadeera zrobić to mucha nie siada — konkluduje. Lepsze czy ładniejsze? — pytam. No i oglądam potem te lepsze (znaczy się ładniejsze) zdjęcia. Bez wyrazu, odszumione do granic niemożliwości, z podciągniętymi kolorami, kontrastem itp. Skadrowane bez ładu i składu, ale za to z GO na grubość włosa, bo omamiony obywatel przy okazji „zanabył” jakiś obiektyw ze światłem 1,4 albo i 1,2 więc wykorzystuje co bozia dała. Nieważne, że nie widać nic poza elementem, w który wstrzelił się autofocus, ważne że jest ostro i bez szumów. Czyli „ładnie”. No i jest: bez wyrazu, bez osobistego piętna autora, jednym słowem odmóżdżone — tak jak to sobie poniektórzy wymarzyli. Bo odmóżdżonym społeczeństwem łatwiej się rządzi, a artystów to oni — cykliści — mają własnych. I nie potrzeba im innych. Tamci mogą fotografować czym i na czymkolwiek, na kliszach lub cyfrą, albo komórkami czy też pinholem — nieważne. Ważne, że są sami swoi. A my? My daliśmy się wmanewrować... jak małe dzieci...

* * *

Żeby nie było... też dałem się wpuścić. Kupiłem niskoczułych drobnoziarnistych filmów, zeissowskie szkło i odpowiednie do tego wywoływacze; pięknie było, gładko jak pupa niemowlęcia a zarazem ostro jak żyletka, ale to jednak nie o to chodzi. Odtrutką tym razem okazał się w TLR. Tyle, że nieco wiekowy jest, fakt; wprawdzie trochę młodszy ode mnie, ale też czasami niedomaga — a to ostrość zgubi, a to migawka się zatnie lub bodaj zwolni na mrozie. Normalnie jak człowiek w pewnym wieku. No ale, pośpiech jest wskazany tylko w konkretnych przypadkach, a w zdjęciach liczy się zabawa, przyjemność, poszukiwanie. Szukam więc nadal i... to sobie cenię najbardziej. I niech tak zostanie.