sobota, 31 października 2009

5 minut

Fotografować każdy może. Złośliwi mówią, że wystarczy jedna wizyta w sklepie dla idiotów i już można zostać artystą. Okazuje się jednak, że ta sama przypadłość dotyczy również wiedzy o fotografii. Wystarczy bowiem pobieżna lektura paru, losowo wybranych przez wyszukiwarkę, stron internetowych i już można stać się encyklopedią wiedzy o temacie. Wystarczy jeszcze rzucić nieśmiertelnym cytatem* Susan Sontag i zostaje się celebrytą (celebryta, cóż to za „okrutne” słowo) fotograficznych salonów.
* * *
Wpadł mi ostatnio w ręce drukowany numer magazynu ESSENCE. Magazyn Ludzi Sukcesu, Nr 6(23) wrzesień 2009, w którym autorka artykułu „Fotopasja z refleksem” ze swadą przebrnąwszy przez historię fotografii, rzuciwszy przed przysłowiowe wieprze (margaritas ante porcos) kilka nazwisk znalezionych w internecie, udowodniła że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Właściwą, czyli kimś, kto jak nikt inny rozumie pasję fotografii. Któż bowiem śmiałby podważyć kompetencje kogoś, kto ze swobodą żongluje najjaśniejszymi gwiazdami fotograficznego firmamentu, a to Bułhakiem, a to Robertem Capą; komu nieobcy jest Henri Cartier-Bresson czy też Tadeusz Rolke. Nie wspominając o tym, z jaką łatwością autorka przechadza się wśród technicznych nowinek fotografii. Matryce canonów, nikonów i olimpusów (sic!) nie mają przed nią żadnych tajemnic. Bije nas, szarych pstrykaczy, na głowę wiedzą o, cytuję: „profesjonalistach z wielkoformatową kamerą”, stawiając równocześnie resztę świata w rzędzie (znów cytat) „amatorów nieznających zasad kadrowania, dynamiki obrazu i trójpodziału”.
Któż śmiałby polemizować z dobitnie przedstawioną wiedzą o „produkcie wywołanym z nowoczesnej i lśniącej camera obscura zaopatrzonej w co najmniej system stabilizacji obrazu, może nawet interwalometr”?
* * *
Czytam i nie rozumiem. Słowotok zaczerpnięty żywcem z forów internetowych i pierwszych haseł wyświetlanych przez wyszukiwarkę przeplata się z marketingową papką, serwowaną przez producentów sprzętu i sklepy nie dla idiotów (swoją drogą, jaki świetnie wymyślono ten ostatni slogan o idiotach, skoro tak dobrze zapada w pamięć). Nie rozumiem tych finezyjnych (z założenia, jak sądzę) figur stylistycznych, nie docierają do mnie dywagacje o „iluzji, misterium, manipulacji, rodzaju komunikacji, kodzie kultury, etnograficznej obserwacji i opisie”. Chciałem poczytać o fotografii, miałem nadzieję, że artykuł poszerzy moje horyzonty fotograficzne, natchnie albo nawet wręcz przeciwnie — spowoduje rzucenie aparatów w kąt i zmusi do zajęcia się czymś innym. No cóż, tzw. media swoim bredzeniem po raz kolejny spróbowały mi zrobić wodę z mózgu.
* * *
Nie rozumiem, i nawet nie próbuję zapytać, czy artykuł pisał ktoś, kto miał chociaż raz aparat fotograficzny w ręce (nie jest to wszakże warunek niezbędny aby zabrać głos w dyskusji — mądrzejsi ode mnie twierdzą, że fotografia powstaje w głowie, a aparat tylko ją rejestruje) — odnoszę bowiem wrażenie, że aparat został potraktowany jak sprzęt z rzędu żelazek, lodówek i kuchenek mikrofalowych. Dlaczego o tytułowej „Fotopasji” pisze ktoś, komu temat jest absolutnie obcy? Ktoś, kto — być może — przed napisaniem artykułu obejrzał pobieżnie w internecie parę jotpegowych miniaturek zdjęć autorów, których wymienia, przeszedł się pospiesznie raz czy dwa (w trakcie zakupów) wzdłuż wydruków wystawionych w galerii handlowej?
Dlaczego o sztuce fotografii pisze — wbrew wrażeniu, które postarał się wywołać wyszukanym językiem — fotograficzny analfabeta? I nie jest to z mojej strony bezzasadny zarzut; jakby nie patrzeć nie urodziłem się wczoraj, smak utrwalacza i fetor formaliny znam aż nadto dobrze. Wiem co potrafi matryca, a co potrafi film, w końcu to jest właśnie moje hobby, moja pasja.
Domyślam się jednak, że Autorka chciała mieć swoje „5 minut”. Tak jak bywalcy pewnego portalu fotograficznego, chciała zabłyszczeć na TOP-ie. Nieważne jak, ważne, iż zaświeciła pełnym blaskiem, a że stała się przy okazji kolejną bohaterką opowieści o Panu Mieciu? — trudno.
Domyślam się również, że gdyby artykuł napisał któryś z moich kolegów, fotografów z prawdziwego zdarzenia, znających temat od podszewki — wart byłby poczytania, ale... nie byłoby to za tzw. darmoszkę. A tak, to pewnie staliśmy się wszyscy ofiarami parchatego zwyczaju cięcia kosztów. To taka „nowa świecka tradycja”, żeby było taniej, jeszcze taniej, za pół ceny, a najlepiej — za darmo. Darmo, tak..., to jest słowo, które wywołuje szybsze bicie serca u pewnej grupy. Nieważne, że za darmo to można...
* * *
W fotografii nie ma nic za darmo, życzę Autorce wspomnianego artykułu aby zaczęła to rozumieć. Fotografia to sztuka doświadczeń i kompromisów, nieudanych prób, wielu godzin spędzonych w ciemni albo przed komputerem. Sztuka postrzegania światła i umiejętności wykorzystania go. I wreszcie — radość z gonienia króliczka, ale tak, aby go nie dogonić. Tego nie da się zastąpić pobieżnym przeczytaniem paru artykułów bez próby ich zrozumienia, nie da się ogarnąć z poziomu krzesełka komputerowego przed monitorem i klawiaturą.
Wracam więc do ciemni, aby próbować dojść, co tym razem schrzaniłem, że nie jest tak jak chciałem. Ładuję kolejny film do aparatu wymieniając w międzyczasie doświadczenia z kolegami z zaprzyjaźnionego portalu. Ustawiam statyw, włączam światła, ustawiam ostrość, zastanawiam się — prześwietlić, niedoświetlić? Trzask migawki, poszło... Pewnie kolejny film do kosza, i zaczynam od początku, ale bogatszy o nowe doświadczenia. Pewnie znowu dołożyłem do „interesu”, ale przecież nie o to chodzi. Radości, jaką daje fotografia, radości tworzenia nie zastąpią żadne pieniądze. I tak pewnie zostanie do końca świata...
___
* Susan Sontag twierdziła, że tematów fotografii od 1839 r. wymyślono już tyle, iż ciężko oprzeć się wrażeniu, że wszystko już było.

środa, 14 października 2009

Ciemna strona światła

Zakładam, że skoro to karkołomne przedsięwzięcie ładowania filmu do koreksu zakończyło się sukcesem, film siedzi w rowkach szpuli, nie wystaje, szpula jest zabezpieczona przed przesuwaniem, uszczelka założona i koreks dokładnie zamknięty — można zacząć myśleć o jego wywołaniu.
Zakładam również, że korzystając z doświadczeń starszych (czytaj bardziej doświadczonych kolegów, czyli takich co już niejedno w życiu umoczyli), np. bywalców Korexu albo Aparatów Tradycyjnych została kupiona i czeka odpowiednia chemia. Chemia, czyli wywoływacz, utrwalacz, przerywacz i zwilżacz (dwa pierwsze z nich są absolutnie niezbędne do wywołania filmu, dwa pozostałe — bardzo przydatne, ale jeśli o nich zapomniałeś, a nie możesz wytrzymać i poczekać do dnia następnego — można sobie dać radę, o tym mowa niżej). Pisząc „odpowiednia” o chemii, mam na myśli typowy, często używany przez innych, wywoływacz. Bo, o ile, utrwalacz to utrwalacz — jeśli jest do filmów, a nie do papierów, to każdy (każdego producenta) się nadaje — najtańszy też będzie dobry. Inaczej rzecz ma się z wywoływaczem — tak więc na pierwszy raz najlepsze będzie coś sprawdzonego, np. ID-11 albo D-76 (w proszku, do samodzielnego rozpuszczenia — dzień wcześniej — kilkakrotnego użytku) albo Rodinal, czy też jego tańszy odpowiednik R09 (koncentrat w płynie, jednorazowy — po rozpuszczeniu do wykorzystania w ciągu godziny). Nie oznacza to oczywiście, że inne wywoływacze są gorsze. Często jest wręcz przeciwnie, ale jeśli coś pójdzie nie tak, poszukiwania fotografa, który używa właśnie takiej pary film-wywoływacz mogą być nieco utrudnione, a jak wiadomo, problem zawsze jest palący...
Dla porządku również warto się upewnić się, że czas wywoływania naszego filmu, często (dla wymienionych wyżej, typowych wywoływaczy) podawany przez producenta na kartoniku z filmem utrwalił się w pamięci, żeby uniknąć sytuacji, w której po wlaniu wywoływacza w panice zaczynamy się zastanawiać, ile to ma trwać. Jeśli kartonik został przypadkiem zutylizowany, zawsze można wspomóc się tabelami z Digitaltruth Photo.

Czas zacząć, czyli prawie jak gorączka złota...
Mając więc pewność, że wywoływacz i utrwalacz zostały odpowiednio wcześniej rozpuszczone (ten robiony z proszku — 24 godziny przed wywoływaniem; a przy okazji i utrwalacz też — oba zgodnie z zaleceniami producenta), nie pływają w nich żadne śmieci, a ewentualne nierozpuszczone drobinki — odfiltrowane, np. przez filtr z ekspresu do kawy. Stoją więc w ciemnych (szczególnie wywoływacz), odpowiednio oznakowanych butelkach, tak żeby ich w żaden sposób nie pomylić. Na wszelki wypadek może lepiej opisać butelki grubym czarnym flamastrem?
Wcześniej trzeba również przygotować sobie roztwór przerywający - jeśli nie ma przerywacza wystarczy 1% roztwór octu, po ludzku mówiąc 10% spożywczy ocet (spirytusowy, nie winny) w stosunku 1:100, czyli 100 ml octu + 900 ml wody (może być demineralizowana, ale z kranu też jest nieszkodliwa pod warunkiem, że syf jakiś straszny z kranu nie leci). Jeśli nie masz octu, też nie ma tragedii, o tym niżej.

No i teraz...
  • Upewniasz się, że wszystko będziesz mógł postawić, aby było pod ręką i niczego z niczym nie pomylisz. Zakładam, że będzie to kuchnia lub łazienka z dostępem do wody bieżącej (jeśli nie — z dużym wiaderkiem z wodą). Ja koreks stawiam w umywalce, wcześniej schłodzonej za pomocą bieżącej wody — pozwala mi to uniknąć nadmiernego skoku temperatury. Oczywiście w tej samej umywalce można przygotować kąpiel wodną o pożądanej temperaturze, czyli 20°C (słownie: 20 stopni Celsjusza). Temperatura jest istotnym elementem w procesie wywoływania i należy, przynajmniej na początku drogi, trzymać się jej. Oczywiście można filmy wywoływać w innej temperaturze, ale to zadanie dla bardziej doświadczonych. W celu upewnienia się, czy temperatura będzie stała w procesie wywoływania warto zrobić prosty test. Przygotować w jakimkolwiek naczyniu, bodaj oberżniętej butelce po wodzie mineralnej, wodę o temperaturze 20°C i postawić ją w miejscu, w którym zamierzamy postawić koreks. Jeśli przez 10 minut temperatura się nie zmieni jest dobrze. Jeśli nie, temperatura spada lub rośnie, warto pomyśleć o przygotowaniu tzw. kąpieli wodnej, czyli np. nalać do miednicy czy też umywalki kilka litrów wody i schłodzić/podgrzać ją do pożądanej temperatury. Kilkulitrowa objętość płynu zapewni niezmienną temperaturę w czasie wywoływania.
  • Przygotowujesz roztwór przerywacza, kontrolując jego temperaturę. Dobrze by było, gdyby nie odbiegała od 20°C.
    PAMIĘTAJ
    : przekładając termometr z roztworu do roztworu nie zapomnij o jego przepłukaniu bieżącą wodą, aby nie zanieczyścić jednej chemii drugą.
  • Jeśli zdecydowałeś się skorzystać z wywoływacza jednorazowego (np. wspomnianego wcześniej Rodinalu) trzeba przygotować wodę (powinna być destylowana, czy też demineralizowana — jaką masz; w najgorszym wypadku przegotowana i odstana, przefiltrowana). Schładzasz ją do 20°C. Jeśli woda ma odpowiednią temperaturę i objętość wlewasz do niej wywoływacz Mieszasz przez chwilę zdecydowanie termometrem, sprawdzając na wszelki wypadek, czy jest 20°C. Jeśli wywoływacz jest do kilkukrotnego wykorzystania (np. ID-11) po prostu sprawdzasz temperaturę.
  • Odkładasz w bezpieczne miejsce termometr. Nie będzie na razie potrzebny.
  • Ustawiasz koreks w miejscu do tego przeznaczonym.
  • Wlewasz przygotowany roztwór do koreksu (łatwiej przez lejek, szybko i sprawnie, nie rozchlapuje się).
  • Włączasz stoper/minutnik.
  • Zdecydowanie stukasz koreksem o stół (umywalkę). Dość mocno, kilka razy. Mija jakieś 10-15 sekund od wlania wywoływacza. Patrząc na stoper kręcisz powoli szpulą aż upłynie pierwsza minuta.
  • Na początku każdej minuty obracasz szpulą przez 10 sekund.
  • Minutnik/stoper wybija tę minutę, w której wywoływanie powinno się zakończyć (przy założeniu standardowej pary film-wywoływacz zapewne jest to około 8-10 minut)
  • Zdecydowanie wylewasz wywoływacz z koreksu. Jeśli wielokrotny — zlewasz go z powrotem przez lejek do butelki, w której był przygotowany. Jeśli jednorazowy — po prostu wylewasz. Potrząsasz trochę, aby jak najwięcej się wylało.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Energicznie wlewasz wodę do koreksu (może być z kranu), potrząsasz, wylewasz. Jeszcz raz to samo.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Wlewasz przerywacz (ten wcześniej przygotowany) — masz dwie minuty spokoju. No prawie, spokoju, trzeba ze dwa razy zakręcić szpulą. Jeśli nie masz przerywacza (bo skończył się ocet, a jest 12 w nocy) nie ma tragedii, po prostu puszczasz dość energicznie bieżącą wodę przez 2 minuty.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Wylewasz przerywacz.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • • Wlewasz utrwalacz. Czas utrwalania z zależności od tego co pisze producent, w większości raczej nie krócej niż 5 minut. Jeśli poleży troszkę dłużej - nie będzie tragedii, ale lepiej się trzymać czasów zalecanych przez producenta.
  • Zlewasz utrwalacz do butelki (zakładam, że kupiłeś opakowanie do wielokrotnego użytku?).
    HURA!!! MOŻNA OTWORZYĆ KOREKS
  • Zlewasz resztki utrwalacza do butelki i możesz zobaczyć co wyszło. Jeśli wszystko jest OK, zobaczysz ciemny film — nie próbuj go wyciągać, jest bardzo delikatny, może się załamać lub porysować.
  • Płukanie. Pod bieżącą wodą 20-25 minut (lekki strumień wody), lub 30 wymian wody co minutę. Może być kranówką.
  • Wlewasz roztwór zwilżacza (przygotowany zgodnie z ulotką producenta; jeśli nie masz zwilżacza, a woda jest twarda, kiepska to można doraźnie temu zaradzić skorzystawszy z 2-3 kropel płynu do mycia naczyn, np. zwyczajnego Ludwika — nie polecam, ale to i tak lepsze wyjście niż fatalne zacieki po twardej wodzie), kręcisz szpulką przez chwilę... i...
    TERAZ...
  • Wyciągasz film ze szpul. Nie dosłownie, bo się nie da. Rozpinasz szpule i delikatnie „wysypujesz” film na rękę.
  • Trzymając mocno za jeden z końców pozwalasz filmowi się rozwinąć pod własnym ciężarem. Pamiętaj, aby robić to ostrożnie, aby przypadkiem film nie majtnął o podłogę lub inny przedmiot, bo wtedy zbierze na siebie wszystkie drobinki kurzu itp.
  • Przypinasz na jeden z końców przygotowane wcześniej klamerki/wieszaki i wieszasz, pozwalając zwisać luźnym dorszem. Jeśli zwilżacz przygotowałeś dobrze powinien cały spłynąć nie pozostawiając zacieków. I tak powinno być. Przypinasz drugi klips/wieszak na dole filmu. Gdyby się przypadkiem zdarzyło, że nie masz specjalnych wieszaków do filmu można sobie dać radę za pomocą klamerek do prania, wygiętych spinaczy biurowych, czy też zwykłych klipsów do spinania kartek papieru.
  • Jeśli wszystko (a powinno) poszło OK, resztki wody spływają pomału pozostawiając czysty film. Nie dotykaj go rękami, mokra emulsja jest bardzo delikatna i można narobić więcej szkód niż się wydaje.
  • Ostatni krok — ponapawawszy się własnym geniuszem rozsiadasz się wygodnie naprzeciwko schnącego filmu, z piwem, pijąc zdrowie wszystkich, dzięki którym powstał ten tekst*. Piwo ma być porządne, nie jakiś sikacz z dronki ;)...
WITAMY W ŚWIECIE FOTOGRAFII

Po czterech godzinach, jak film dobrze wyschnie (generalnie jest to szybciej, ale 4 godziny są taką bezpieczną granicą) delikatnie ściągasz wyschnięty film, a potem - to już co tam chcesz... Tniesz na kawałki i ładujesz w koszulki, skanujesz albo robisz odbitki.
* * *
Gdyby jednak - do czego nie powinno w zasadzie dojść- coś poszło nie tak, zanim zadasz pytanie „dlaczego?” przygotuj dobrej jakości, odpowiednio duże skan(y) ilustrujące problem. Bez nich będzie dużo trudniej. Zdjęcie dołączone jako ilustracja niniejszego tekstu obrazuje jak nie powinien wyglądać skan. Tym bardziej, że szklane kule ostatnio bardzo podrożały na allecośtam, a jasnowidze na dobre zajęli się polityką...
___
* Zob. Och qTWA!

środa, 7 października 2009

Daj panie, daj...

Nie oglądam TV, a przynajmniej nie tej publicznej. Tyle tylko, że ilekroć do kogoś zajrzę, to mnie zaatakuje podekscytowany głos reportera opowiadającego o kolejnym „dramacie życiowym”. Głos, od którego nie da się uciec, wwiercający się w mózg jak — nie przymierzając — dźwięk bormaszyny u stomatologa. Empatia wyciekająca wręcz z ekranu w kolejnych odsłonach jakichś „spraw dla reportera”, albo kolejnej „interwencji” atakuje zmysły próbujące zająć się czymś innym. Bo czymże są nasze koleżeńskie dywagacje nad tym, czy czasy wywoływania dla D-76H są inne niż dla D-76, a jeśli tak, to dlaczego — w porównaniu z problemami, „rodziców” jakiejś Rózi, co to ją oddano matce po porodzie, odebrano przez sąd, a potem dzięki tymże reporterom — znowu oddano? Toż owej Rózi jest wszystko jedno, jest kolejnym owocem jakiejś pijackiej balangi brudnej baby z bezzębnym dziadem. I nie zamierzam nikogo obrażać, TV zadbała o to, żebym mógł ich dokładnie i z bliska wszystko obejrzeć. Oko fotografa wychwytuje niedostrzegalne może dla przysłowiowych „gospodyń domowych” elementy składające się na zgrzebną całość — brud, smród i beznadzieja. A ponoć było posprzątane na przyjazd reporterów? To jak wyglądało przed sprzątaniem? Wolę nie myśleć. No ale, skoro została rozpętana wojna medialna, to teraz otrzymają pomoc i nadal będą mogli zająć się tym, co lubią najbardziej*, pozostawiając opiekę nad dziećmi innym. Tak samo, jak ten „biedak”, co to jest ponoć — zaznaczam ponoć — inwalidą (szkoda tylko, że nie w tym konkretnym miejscu; oni tam zawsze mają wszystko sprawne). I nie to, żebym nie współczuł niepełnosprawnym, wręcz przeciwnie, ale zasłanianie się inwalidztwem powinno iść w parze z zakazem posiadania dzieci. Chociaż, z drugiej rzecz strony biorąc, radzą oni sobie świetnie. Tak jak jeden z tych meneli, co to do pracy nie chciało się wziąć, ale do „roboty” (w sensie spłodzenia dziecka) był bardzo chętny. Żyje więc „biedak” z zasiłków wszelakich i 2000 złotych (zasłyszane w TV — sic!) nie wystarcza mu na wszystkie potrzeby. Nosz kurna, ilu ja znam ludzi, wykształconych, młodych, inteligentnych, którzy pracują i żyją za mniejsze pieniądze. Fakt, chyba nie znam żadnego reportera TV, bo oni — jak sądzę — zarabiając dziesiątki tysięcy miesięcznie, 2000 złotych wydają na waciki albo jeden wieczór w knajpie. Tak więc usłyszawszy wspomnianą kwotę puszczają maszynę medialną w ruch: „Trzeba pomóc!”, „Zrobić coś!”. Taaa, jak w starym dowcipie — weźmiemy się i zrobicie. Zrobicie, pewnie — tyle tylko, że czyimiś rękami i za czyjeś (uczciwie pracujących i płacących podatki) pieniądze. No bo przecież nie pieniądze reportera. On nie jest od pomocy, on jest od międlenia jęzorem, nie powiem — czasem nawet z sensem, ale często... tak jak w tej nieszczęsnej opowieści o tym, jak się pociąg wykoleił.
Jednak, jakby nie patrzeć, reporterzy mają i sukcesy na swoim koncie. Menelowi (bo inne określenie nie przechodzi mi przez klawiaturę) wspomnianemu wcześniej, zostanie przydzielony konsultant. Konsultant? — do pomocy, w domu i zagrodzie, w wychowaniu dzieci, w praniu i sprzątaniu i w czym tam jeszcze menel nie daje sobie rady. A że sobie nie będzie dawał rady to pewne, przecież wszystko załatwi konsultant. Za nasze (podatników) pieniądze. Żałuję tylko, że ta instytucja — konsultanta dla meneli — nie powstała już dawno, może wykwalifikowany specjalista zareagowałby odpowiednio wcześniej, zakładając prezerwatywę w odpowiednim momencie, albo — żeby być w zgodzie z WC — wsadzając podopiecznemu łeb do wiadra z zimną wodą. To drugie rozwiązanie bardziej nawet do mnie przemawia, tańsze, a równie skuteczne. I można je powtarzać, ewentualnie — dodatkowo — wylewać tenże kubeł zimnej wody na głowę.
* * *
Konsultant...
Ależ mnie to słowo urzekło; podziałało wręcz twórczo. Bo jakby to było pięknie, gdyby każdemu fotografowi przydzielić konsultanta. Taki konsultant załatwiłby mnóstwo problemów, przyniósł i ustawił statyw, wypoziomował aparat, skontrolował czas, zasugerowałby jednoznacznie: kolego, a zwiększ przysłonę o jedną działkę, albo — przestaw aparat w lewo, a obiektyw w prawo, załóż połówkę i... teraz! wciśnij spust. Czy też nawet sam zwalniałby migawkę, żeby mieć pewność, że nasze zdjęcie będzie udane. Mielibyśmy same świetne zdjęcia, wszystkie splendory spływałyby na nas, a konsultan zadowalałby się swoją porcją owsa (przepraszam, wynagrodzeniem z budżetu). Żeby nie być gołosłownym, któregoś dnia sam miałem możliwość zostania „konsultantem”. Niestety, zaskoczony kategorycznym żądaniem: Weź mój aparat i zrób mi takie zdjęcia, żebym na tym portalu miał ładne komentarze i wysokie oceny, odmówiłem zdecydowanie tłumacząc, że to wtedy będą moje zdjęcia. Nie dotarło. Zostałem potraktowany jako ten nieużyty artysta. No ale, ja nie jestem wynagradzany z budżetu. A prawdziwy konsultant — tak. I menel wie jak to wykorzystać. On chce dmuchnąć, nachlać się (tak wiem, mogłem napisać spożyć alkohol, ale to jednak nie to samo), a potem całym tym majdanem i jego skutkami obarczyć innych. Byle dzieci mu nie zabrali, bo nie będzie zasiłku (czytaj: nie będzie na wódę). Teraz będzie mu łatwiej, bo wszystko załatwi konsultant. A taki konsultant fotograficzny — cóż byłoby to za cudowne rozwiązanie problemów. Myślę, że nawet moglibyśmy sobie pozwolić na spanie do południa zamiast zrywać się o nieludzkiej porze, w środku nocy — aby ustawiając i poziomując statyw zgrabiałymi od lodowatej bryzy palcami, zobaczyć wschód słońca nad morzem. Albo — jak to by było miło, gdyby zamiast brodzenia po mokrych łąkach, wleczenia ze sobą kilogramów sprzętu, potykania się, żeby umazać całe ubranie w błocie podczas ratowania aparatu przed utopieniem — wysłać tam konsultanta, żeby on załatwił sprawę zachodu słońca nad żuławskimi wierzbami. Na pewno dotrze na czas, na pewno będzie zachód, na pewno przywiezie piękne zdjęcia. Wróci, wywoła, pokaże — zobacz, powie — jakie świetne masz zdjęcia. No bo przecież zdjęcia będą moje — on jest tylko konsultantem, a ja spiję śmietankę. Może nawet okażę mu odrobinę serca, podziękuję? Chociaż niekoniecznie, bo przecież nie za moje pieniądze będzie konsultantem, on zostanie opłacony z pieniędzy innych, takich co potrafią sobie znaleźć pracę (zob. Inżyniera żywot własny).
Ileż wspaniałych zdjęć mógłbym zrobić, gdyby nie brak konsultanta. On wiedziałby jak ustawić lampy w studio, jaki dobrać film, żeby modelka po obejrzeniu efektów nie powiedziała... (nic nie powiedziała, może i lepiej?) albo jak wywołać zdjęcie, żeby było dobrze. A tak? Bez wsparcia, i to za darmoszkę (a jakże, bo przecież wg filozofii meneli, płacą tylko głupcy) niewiele z tego wychodzi. Przynajmniej na razie...
* * *
Znowu wymarzłem, piach dostał się we wszystkie zakamarki aparatu, woda — w chwili nieuwagi — nalała mi się do butów, zachodu nie było, światłomierz pokazywał kierunki świata zamiast poprawnych czasów, nowy eksperymentalnie zakupiony wywoływacz — D-76H — okazał się zbyt miękki do tego co zamierzałem, i tak dalej. Mógłby zapytać ktoś, po co mi te kombinacje z wywoływaczem? To proste — ja nie mam konsultanta, do wszystkiego muszę dochodzić sam (albo prawie sam, z pomocą kolegów borykających się z podobnymi problemami — oni też nie mają konsultantów) — nikt mi też nie dokłada do zabawy w fotografię. Wywoływacz do samodzielnego składania kupiliśmy hurtem, żeby było taniej, wspólnie ze Sławkiem, moim sympatycznym kolegą z portalu dla miłośników tzw. analogów, czyli aparatów na kliszę****. Bo jakoś tak... nie mamy wsparcia za państwowe pieniądze.
* * *
Nie, nie chcę konsultanta, lubię (kocham to może za duże słowo) zabawę w fotografię. Cieszą mnie poranki i zachody w dobrym towarzystwie, uwielbiam narkotyczny wręcz zapach kawy z termosu o wschodzie słońca. Lubię siedzenie w ciemni i kwaśny zapach utrwalacza. Lubię. Bardzo. A co mają z tym wspólnego menele? Oni po prostu są, może należy im współczuć braku empatii? Może. To współczuję. Ale z daleka, i niech oni też się ode mnie trzymają z daleka. Bo następny reportaż będzie o mnie...

___
* Określenie ze słownika wulgaryzmów zostało użyte nieprzypadkowo, w pewien sposób odzwierciedla moją, chyba genetyczną wręcz niechęć do takich typów, czy też stan ducha, kiedy podchodzą do mnie pod sklepem i bez żenady naciskają: Panie, kup mi pan oranżadę albo chociaż wodę mineralną (heh, jeszcze mają śmiałość mieć kaprysy) bo mnie tak okropnie suszy po wczorajszym. Nic dodać, nic ująć...

piątek, 2 października 2009

Och qTWA!

Lubię zdjęcia. Lubię wertować stare albumy z czarno-białymi zdjęciami; szczególnie lubię grzebać w starych kopertach, w których niektórzy trzymają zdjęcia. Bo wtedy odbitki dają się wziąć do ręki i — po pierwsze — mogę obejrzeć je dokładnie z bliska, a po drugie — można poczuć (niewyczuwalny dla laika, ale jednak) zapach starego papieru, chemii, całej tej otoczki fotografii. Kolorowe też lubię, ale te starsze, robione klasycznie, pod powiększalnikiem, czasem z rozchwianymi kolorami, z bielą nie do końca białą, lekko wyblakłe, ze spełzłymi już kolorami. Jakieś takie inne są, każde jest małą indywidualnością. Nie to, co nowe, prosto z cyfrowego labu. Te nowe jakieś takie... bez serca są. Zresztą, nie tak dawno oddałem kolorowy film do jednego z labów w Gdańsku Wrzeszczu, do wywołania i zrobienia odbitek. Takich zwykłych odbitek 10 x 15 cm, bez zadęcia, dla rodziny — żeby obejrzała sobie MIZARA, pracę inżynierską mojego syna. Pamiętałem dokładnie, że część zdjęć zrobiłem z filtrem polaryzacyjnym, a część bez niego. Powinny różnić się kolorami, ich nasyceniem itp. I co dostałem? Wszystkie zdjęcia są praktycznie takie same, trochę nijakie kolorystycznie, żeby nie powiedzieć bez charakteru. A przecież prosiłem, żeby nie grzebać, nie poprawiać kolorów itd. Nic z tego, laboludki wiedzą lepiej. Zawsze tak jest, że ktoś wie lepiej ode mnie. Wszystko wie lepiej...
* * *
Żeby daleko nie szukać — oglądam też zdjęcia w galeriach internetowych; mam kilka ulubionych, zaglądam tam często. Niektórzy twierdzą nawet, że zbyt często. Ale co ja zrobię, że lubię... oglądać zdjęcia. I nie tylko, ale jednak przede wszystkim. Skoro jednak coraz mniej jest tych tradycyjnych, to oglądam ich internetowe ersatze. Też z przyjemnością. Tym bardziej, że internet ma to do siebie, iż oprócz oglądania, ma się kontakt z autorem, kontakt często niedostępny w przypadku zwykłych wystaw. Może nie ten ceniony najbardziej — bezpośredni, ale w końcu, nawet do naszego kraju zawitał XXI wiek i kontakty za pomocą komunikatorów, telefonów komórkowych itp., stały się częścią dnia codziennego (kto jeszcze pamięta, kiedy napisał ostatni list?). Rzecz jednak w tym, że rozmówki internetowe nierzadko przeradzają się w spotkania „oko w oko”. I nierzadko są przyczynkiem do nowych przyjaźni, miłości, albo bodaj tylko zwykłych znajomości w kręgu tego samego hobby. Spotykamy się, czemu nie? Tak samo jak brydżyści, wędkarze albo miłośnicy motoryzacji. Spotykamy się, pogadać o „wyższości jednego aparatu nad drugim”, nowych filmach, plenerach, albo po prostu o niczym — ot pogadać. Chociaż temat fotografii nas nie opuszcza, krąży wokół i zawsze wraca do głównego nurtu rozmowy. Miło jest się spotkać, poznać ludzi, z którymi wymieniamy się opiniami na temat własnych zdjęć. Przyjemnie jest — w ogromnej większości znajomi internetowi okazują się być jeszcze sympatyczniejszymi niż można „wyczytać” z monitora. Oczywiście — jak to w życiu bywa — nie zawsze jest pięknie; czasem się zdarzy, że ktoś przyjedzie na plener na tzw. „krzywy ryj” - wyżre nie swoje kanapki i udaje zdziwionego; albo, że winny „zniknięcia” naszych zdjęć po wystawie, oświadczy z butą: „powinniście się cieszyć, że w ogóle mogliście gdzieś pokazać wasze gów***e zdjęcia”; no fakt — może i badziewne, ale nasze własne, w sensie materialnym również. Jednak to są wyjątki, oni sami odpadają, jak odrzuty. Z pozostałymi zaś miło się spotkać, a to wiśniówką poczęstują, a to kawę przytargają w termosie, pożyczą filtr albo po prostu podzielą się ostatnim papierosem...
* * *
Spotykamy się, jak najbardziej na plenerach — w grupie często raźniej, często bezpieczniej w „dziwnych” okolicach, łatwiej o pomoc koleżeńską w razie awarii samochodu, a poza tym — miło jest się po prostu spotkać i pogadać, jeśli kolejny wschód słońca nie dopisze. Kiedy już plener się skończy, pooglądamy wzajemnie swoje zdjęcia na wyświetlaczach, obgadamy je „wzdłuż i w poprzek”, pozachwycamy się jednymi, a zdołujemy inne — rozjeżdżamy się do własnych zajęć, żeby jednak, wieczorem — spotkać się internecie. Ja wspomniałem, skoro już zdążyliśmy obejrzeć nawzajem swoje zdjęcia, to czytamy opinie innych, wymieniamy się uwagami i... tu zaczyna się clou programu — często-gęsto stajemy się pożywką dla opętanych manią prześladowczą, poszukiwaczy mitycznego TWA*. Zawsze się zastanawiałem, o co im chodzi, dlaczego nie zajmą się czymś przyjemniejszym, robieniem zdjęć, ich oglądaniem, a nie szukaniem dziury w całym. No ale... statystycznie rzecz biorąc, w populacji 100.000 ludzi będzie ksiądz i zakonnica, polityk i złodziej, a także ktoś z manią wielkości lub prześladowczą. Taki jak pewni bracia, co to od niepamiętnych czasów szukają jakiegoś „układu” i oskarżają wszystkich o nepotyzm, zapomniawszy o tym, żeby najpierw spojrzeć w lustro. No to nic dziwnego, że i w portalach fotograficznych się tacy przewijają. W pewien sposób jednak tworzą koloryt życia codziennego, biegają tu i ówdzie, jak kundelki, szczekając na przechodzących; czasem nawet ukąszą w łydkę, bo wyżej nie sięgają. Ich ulubionym zajęciem jest kąsanie tych słabszych, zaczynających dopiero przygodę z fotografią. Silniejszych raczej nie ruszają, obszczekują ich z daleka, zza „płotu” firewalla. Bo w bezpośrednim spotkaniu już nie są tacy odważni. Niewiele mają do powiedzenia poza wygłoszeniem wyimaginowanego banału, że robią to „dla dobra...”. Jakiego dobra? W czym adeptowi fotografii ma pomóc, wpisane z jakąś mściwą satysfakcją, słowo „gniot” opatrzone dziwacznym znakiem interpunkcyjnym? Może i pomaga, w uodpornieniu się na chamstwo dnia codziennego. Jakby nie patrzeć, kundelki zabawne są, ale szkodliwe na dłuższą metę. Zabierają cenne klastry z dysków serwerów nic nie dając w zamian. Dziwna rzecz, ale z mniejszych portali są bezlitośnie usuwani przez moderatorów. Tylko w masie tych większych galerii mają jakieś szanse, tamci administratorzy mają zapewne dość innych zajęć. No cóż... niektórzy z moich kolegów, robiący wspaniałe, wycyzelowane LF-em zdjęcia, zmęczeni wiecznym jazgotem, usunęli się z takich portali; zamknęli się w ciemni i tam znaleźli spokój. Szkoda tylko, że pozbawili nas możliwości oglądania efektów ich wiedzy i wyobraźni. Czasem... też mam dość, ale zawsze ratuje mnie świadomość, że mogę zajrzeć do Bartosza w oczekiwaniu na reportaż z wyprawy do Indii, albo pooglądać zdjęcia Dominika z Toskanii. Zresztą, takich miejsc mam wiele, i zawsze znajduję tam ukojenie fotograficznych namiętności.
* * *
Fotografia, to jest to, co nas łączy — jesteśmy TWA*. Jeśli ktoś nie chce tego zrozumieć, powiedzmy mu wprost: człowieku, idź sobie, to nie dla Ciebie, ujadaj gdzie indziej, my jesteśmy jak karawana - idziemy dalej...
___
* TWA — no tak, wypadałoby podziękować... Nie jestem w stanie wszystkich wymienić z imienia/nicka, a nie chciałbym nikogo pominąć. Dziękuję za towarzystwo na plenerach i w internecie, dziękuję za filmy, noclegi, wycieczki, obiektywy, sprzęt, chemię i wiele innych. Dziękuję za bezcenną wiedzę, którą dzielicie się ze mną. Dziękuję za bezinteresowną życzliwość. Tego nie da się kupić w żadnym sklepie. Dzięki, że jesteście...