poniedziałek, 1 października 2012

Galimatias myśli

Zachciało mi się napisać nowy tekst do bloga, może troszkę bardziej fotograficzny niż poprzednie. Pamiętam jednak o zasadzie, aby najpierw przeczytać, co mądrzejsi, czy też bardziej doświadczeni, starsi, albo po prostu inni — mają do powiedzenia. No i...
* * *
Oczywiście, oczywiście możesz napisać swoją krytykę zdjęcia, ale właściwie po co?
I tak nie wiem o co Ci chodzi, nie rozumiem tych „mocnych punktów”, „wypalonych świateł”. To jest moje zdjęcie, zrobiłem je dokładnie tak, jak zaplanowałem, więc Twoja opinia nie jest mi do niczego potrzebna.
Nie interesuje mnie Twoje zdanie. Ewentualnie możesz napisać, że Ci się podoba, a jak się nie podoba — to najlepiej nic nie pisz. Innym może się podobać.
I nie pisz mi, że zdjęcie jest pozbawione sensu, bo skąd możesz to wiedzieć. Ja widzę sens bo to jest moje zdjęcie, Ty nie musisz.
* * *
No i właśnie. Quod erat demonstrandum

poniedziałek, 10 września 2012

Kupię to zdjęcie

— Tylko, żeby ono było bez tego człowieka, bo wie Pan, prawo do wizerunku itp. — rozumie Pan?
— Ależ oczywiście, wprawdzie on (sztafaż) jest mało widoczny i tyłem, ale może faktycznie bez niego — zrobię nowe.

Serce podskoczyło z radości, bo nie dość, że się fota sprzeda, to jeszcze okazja się trafiła, żeby na plener pojechać. Miejsce znane, a przy takiej pogodzie, jak w tym tygodniu, to parę fajnych fot się uda zrobić; nawet lepszych, bo trochę śniegu spadło i plażę przymroziło nieco.
— Ile Pani proponuje?
— Będzie Pan zadowolony, widzi Pan, duża firma, współpracujemy z wieloma osobami, nie narzekają.


No dobra, skoro tak, może uda się nawiązać jakąś współpracę? Wprawdzie fotografia to tylko (albo aż) hobby, ale miło jest, jak od czasu do czasu zwróci się koszt filmów albo paliwa. Sprzęt spakowany, slajd, średniak, statyw, parę filmów BW bo może uda się przy okazji zrobić coś ciekawego, mniej medialnego (mniej — w sensie kolorków, które dostarcza Velvia), innego, na co pomysł od dawna tkwi w głowie (no i cyfra na wszelki wypadek; wprawdzie doświadczenie podpowiada, że przesiadanie się ze średniego na cyfrę nigdy nie przyniosło nic dobrego, ale co tam, skoro i tak jedzie w bagażniku). Skoro świt, a właściwie sporo przed nim, kawa, termos, kanapki... 80 km bez korków mija jak z bicza trzasł — poranek, albo jak to nazwałem — przedświt. Parę kroków, plaża, fantastyczny wschód, wprawdzie bez chmur, ale za to z zimowymi szaleńczymi kolorami. Zapach kawy z termosu rekompensuje wszelkie niedogodności nocnego wstawania. Warto było. Powrót, spokojny, żeby nie narazić się fotoradarom, slajd do zaprzyjaźnionego labu, rano do firmy...
— Przyniosłem zdjęcia, do wyboru, proszę.
— Ale to są przecież inne zdjęcia, nie tamto, o którym mówiliśmy!
— No przecież mówiłem, że zrobię nowe? Te są lepsze niż tamto.
— Nie, nie, miało być tamto, bez człowieka, wystarczy przecież obciąć, prawda?
— Jak obetnę, to całą kompozycję diabli wezmą przecież!
— Nie, mnie się tak podoba, zresztą potrzebuję na stronę, takie obcięte.
— Nic nie będę obcinał, to moje zdjęcie i ma pozostać takie, jak jest.
— Jak Pan uważa... Trzeba być elastycznym, trudno, inni potrafią się dostosować.


Inni, zawsze inni...
Może inni tak, ja nie nie jestem cyklistą, żeby wywalony drzwiami, włazić oknem. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... o tym wkrótce.
* * *
Pytacie mnie, skąd biorę te opowieści. One są prawdziwe, czasem tylko zmieniam miejsce, płeć bohaterów, żeby zachować ich anonimowość. Niektóre są moje, inne - opowiedziane przy piwie przez kolegów. Przy piwie, w koleżeńskich rozmówkach, bo nikt nie lubi publicznie przyznawać się do niepowodzeń. Wprawdzie przysłowie mówi, że to, co Cię nie zabije, to tylko wzmocni, ale... niektórzy z nas mają wrażenie, że już są jakimś niewiarygodnym, kosmicznym stopem granitu z platyną, a i tak na nas jest coraz więcej zadrapań.

Ja, Kaszëba.

___
Pozowała: Wilczex, Stylizacja: HandvanGod

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Szybcej, szypcej...

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą




Patrząc na moje miasto chciałoby się powiedzieć „spieszmy się kochać miejsca, tak szybko znikają”. Powolna zaraza tocząca Aleję Grunwaldzką oplotła swoimi mackami kolejny zakątek miasta. Zakątek — nieco górnolotnie go określając — niemalże jak zapiecek Pana Boga. Niemalże, bo wprawdzie do luksusów tam daleko, ale za to położony parę kroków od głównej arterii miasta, pięć minut od stacji kolejowej, pętli autobusowej i linii tramwajowej, na zapleczu browaru (dawnego browaru, bo tam macki sięgnęły wcześniej), nad stawem... stawem, którego już nie ma (nie zdążyłem zrobić zdjęć, kiedy się wreszcie wybrałem zastałem tylko ogrodzoną dziurę w ziemi). Niska, parterowa, gdzieniegdzie piętrowa, ceglana zabudowa z okalającymi ją rodzinnymi ogródkami z altanami pochodzącymi jeszcze z XIX wieku zostanie zastąpiona biurowcami z plastyku i sztucznego marmuru, chyba niekoniecznie przypominającymi szklane domy z marzeń Żeromskiego. Na zabytkowym bruku, gdzie nie starczyłoby miejsca gdyby wszyscy mieszkańcy chcieli zaparkować swoje samochody, staną wysokościowce bez parkingów. Oficjalna wersja przyszłości podawana przez popleczników cyklistów brzmi, że pracownicy biurowców będą dojeżdżać komunikacją miejską. Oczyma wyobraźni już widzę te rzesze „białych kołnierzyków” w lakierkach, stojące karnie na przystankach tramwajowych, szczególnie zimą.



Tak więc zielona enklawa, urokliwy zakątek dawnego Wrzeszcza, „Indiańska Wioska” z opowieści Güntera Grassa zniknie z powierzchni ziemi. Zastanawiam się tylko, czy to zwykła bezmyślność, czy też może celowa chęć zatarcia historii kawałka dawnego Gdańska opisanej przez noblistę? Sam Grass jest przecież persona non grata w pewnych środowiskach. Czy za okolicą Nad Stawem pójdą kolejne ulice dolnego Wrzeszcza: Lendziona, Wajdeloty, Lelewela?



Wpadłem tam na chwilę, żeby przypomnieć sobie dawne czasy; stawu — jak wspomniałem — już nie było, więc na szybko, komórką zrobiłem sobie plan na następny wypad z aparatem. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze porozmawiać z ludźmi, jakąś opowieść od nich usłyszeć, aby zatrzymać miejsce w pamięci. Bo czasem odnoszę wrażenie, że wszystko zmierza w jednym kierunku, aby zatrzeć naszą (na razie lokalną) historię i pamięć o niej, zastąpić ją „kościółkami” (określenie „kościółek” podkradłem któremuś z kabaretów, oznacza ni mniej ni więcej, jak centrum handlowe), a całość obudować bankami należącymi do cyklistów i tylko pośrodku zostawić jeden... Barak, który będzie głosił jedynie słuszną (dla niektórych) prawdę...
Ziemia obiecana.







środa, 11 kwietnia 2012

Czas zabijania...

Nie kopie się leżącego, nie, ale ten tekst odleżał dwa lata i chyba niewiele stracił na aktualności, zobaczmy...

Pewnego dnia Lem uśmiercił Pirxa. Elegancko, można by nawet powiedzieć, że zaocznie. Pirx odszedł w niebyt zanim się ktokolwiek zorientował, zanim zdążył zaprotestować. Ileż to razy namierzałem się potem, żeby napisać do Lema, że to się nie godzi, nie można ot tak, likwidować bohatera. Bohatera, który wprawdzie nie aspirował do miana supermana, jakiegoś Seana Connery wywiadu, gwiazdowego pogromcy komet jak Bruce Willis, czy choćby niezniszczalnego Chucka Norrisa, ale po stokroć był od nich wiarygodniejszy w swej roli. Bo był zwyczajny, sam zresztą zdawał sobie z tego sprawę. I chyba ta zwyczajność, czy też poczciwość spowodowała, że jego śmierć uderzyła mnie bardziej niż inne. Nie napisałem do Lema, nie zdążyłem, a on podzielił los Pirxa. Odszedł. Dziś, po latach, zaczynam pomału rozumieć dlaczego tak się stało. Czas Pirxa (i jemu podobnych) zaczął dobiegać końca. Lem zrozumiał to szybciej niż inni. Zabijając bohatera, zanim ten się zestarzał, oszczędził mu życiowych rozterek, zaoszczędził mu otwarcia — do granic niemożliwości — jego zmęczonych poczciwych oczu. Zaoszczędził mu zdziwienia, że czas bohaterów, czy też może bohaterstwa się skończył. Bohaterstwa codziennego, z premedytacją niezauważanego przez media. Bohaterstwa żołnierzy w tzw. misjach w Iraku czy Afganistanie, bohaterstwa policjantów, górników, ratowników i wielu innych - oni sami zresztą, jak Pirx, traktują się całkiem nie po bohatersku. Może i dobrze, bo chyba — jak i ja — nie daliby rady „ogarnąć” tego, co się dziś wyprawia. Okazuje się na przykład (z całym szacunkiem dla zmarłych), że (wg mediów) lepiej rozbić się w doborowym towarzystwie w prezydenckim samolocie, niż umrzeć w pożarze albo zginąć podczas codziennej znojnej pracy, np. w kopalni, czy też „po prostu” w wypadku samochodowym. Codziennie na drogach ginie kilkanaście osób. Ale cóż, media wiedzą lepiej, kto ginie bohaterską śmiercią, nawet jeśli — idąc za głosem internautów — ginie bizantyjski dwór na „darmowej” wycieczce do przedwyborczego lansu na grobach pomordowanych żołnierzy WP. Tak więc, niejako przy okazji kreowania nowych bohaterów, przypomniano sobie o starej maksymie De mortuis aut bene, aut nihil. I cóż - okazało się, że takich herosów to historia jeszcze nie widziała. No bo jak wytłumaczyć, że człowiek, młodszy ode mnie, stał się nagle (nagle, bo do tej pory o nim nie mówiono) junakiem walki o niepodległą ojczyznę? Nie będąc nadmiernie złośliwym, zapytam jednak: jak walczył o tę niepodległą? Dziecięciem będąc pluł cichcem na zomowców, czy czy może wypisywał na murach hasła o ormowcach? Bo z wieku sądząc, tym właśnie mógł się zajmować. No to nie dziwi fakt, że mąż, kojarzący się bardziej z (mniej lub bardziej salonowymi) potknięciami, że przypomnę słynną „Małpę w czerwonym”, „Borubara”, czy też legendarne (ale w żaden sposób niebohaterskie) „Spieprzaj dziadu” stał się z dnia na dzień herosem walki o niepodległą? I tak dalej... nie będę kontynuował. De mortuis aut bene, aut nihil. Nie ogarniam. Pirx też musiał odejść. Jak bohater wprawdzie, ale jednak. Bo on też by nie zrozumiał, że BOHATEROWIENASZYCH CZASÓWWYGLĄDAJĄ TAK, a jedna Henryka Krzywonos nie ratuje sprawy.

Czas zabijania... czy też czas odchodzenia. Na jedno wychodzi. Czas, po prostu, zabierać się stąd. Zabierać się ze świata, którego nie mogę zrozumieć. Nie chciałbym napisać, że chodzi o świat, w którym nadal jest VAT na internet, w którym ZUS tak potrafi wyliczyć składki, że doba musiałaby mieć 40 godzin, żeby można było je spłacić (a zresztą jakby pracować te 40 godzin, to naliczyłby kolejne — czyżby ZUS odkrył formułę perpetum mobile? [no właśnie - dopisek aktualny - rząd znalazł sposób na dobicie społeczeństwa, podniesienie wieku emerytalnego), czy też świat, w którym wzrasta VAT na książki. Książki, które i tak są drogie, więc zabraknie ich w kolejnych domach, powodując tym samym wzrost liczby wtórnych (internetowych) analfabetów. Dobrze — paradoksalnie — że Lem nie żyje, bo napisałby kolejną książkę, i pokusa czytania byłaby zbyt silna? Nie o to chodzi. Tak samo jak nie o to chodzi, że ktoś, za przeproszeniem, „kosi kasę” na charytatywnych SMS-ach. Tak, tak, z każdej złotówki oddanej np. na powodzian, ktoś (łagodnie powiedziane, wiadomo przecież kto) zabiera 22 grosze. Ponoć na pomoc dla powodzian, ale pomoc ta nieco mizerna, a kolejny prezes za to jeździ nową limuzyną. I tak dalej...

Nie znam się na polityce, gospodarce itd., ale też i nie muszę (nie powinienem musieć, prawda?). Powoli jednak przestaję rozumieć, przestaję mieścić się w tych mentalnie ciasnych ramach. Nie potrafię znaleźć się w świecie, w którym wartości oceniane są wg jednoosobowej reguły „białe jest czarne...”.

Lem uśmiercił Pirxa. Ja nie mam swojego Lema, muszę sam podjąć decyzję... dziś, jutro, nie wiem. Nie jestem bohaterem, ale też czuję się zmęczony...

Post scriptum. Krzyża już nie ma. Jest światełko w tunelu.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Per aspera ad ACTA. Requiem

Jakoś tak, albo z powodu wrodzonego lenistwa, a bardziej może z powodu niechęci do uczestnictwa w tzw. owczym pędzie (nawet pomimo niezaprzeczalnej jego słuszności) ominął mnie ten cały zamęt z ACTA. Obserwując rzecz z perspektywy internetu, ze szczególnym uwzględnieniem jednego z portali społecznościowych, doszedłem jednak do własnych wniosków. Pierwszy z tych wniosków — może mniej bolesny dla mnie, jako że przywykałem doń już od czasów towarzysza Wiesława — że władza ma swoje racje, i jej (władzy) arogancja jest niezależnie od tego, skąd pochodzi i kto ją wybrał. Drugi — bardziej mi bliski — że piractwo internetowe to straszna zbrodnia. Za przykład niech posłuży niejaki Zbigniew H., który — gdyby nie piraci — „byłby jak Eric Clapton”. Nie ustaliłem jeszcze jak do tego doszło, że jest poszkodowany, czy internauci „ściągnęli” mu struny, czy też może ukradli dobre dźwięki, zostawiwszy same złe, a te dobre wykorzystują w swoich niecnych zamiarach? Tak czy owak — jestem za. No i trzeci wniosek: piractwo trzeba ukrócić. Niech każdy, kto bez odpowiedniej autoryzacji (czytaj: opłaty) ogląda moje zdjęcia, ma się na baczności. Niech strzeże się ten, kto dajmy na to, ściągnął moje zdjęcie na dysk, albo bodaj znalazło się tylko na moment w cache'u jego przeglądarki. Efbiaj na spółkę z cebeeś zapuka do jego drzwi (zapuka, hehe, wyważy), rzuci na glebę i wywiezie do Guantanamo, a tam już mu zrobią (cytując klasyka) „z dupy jesień średniowiecza”. Żarty się skończyły! Że co? Że artysta ze mnie żaden? No nie wiem, tu mnie drukują, tam o mnie piszą, a zresztą kradzież jest kradzieżą, prawo ma być równe dla wszystkich. Też chcę być, jak Zbigniew H., „biednym” milionerem.
* * *
Zostawiwszy w spokoju emocje, należałoby się zastanowić, czemu (albo komu) to wszystko ma służyć. Skoro siódme przykazanie nadal jest aktualne, skąd te nagłe obostrzenia? Rzecz w tym, o czym większość dobrze wie, że np. podniesienie akcyzy na paliwo niekoniecznie skutkuje wzrostem wpływów do budżetu. Tak samo jest z tymi ściąganymi z sieci grami, empetrójkami czy filmami. Odcięci od możliwości darmowego posłuchania czy obejrzenia tychże internauci nie rzucą się masowo do sklepów, aby kupić płyty, co to to nie. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie, że młodzi, zarabiający 1500–2000 zł (to nie żart, wystarczy popytać świeżo upieczonych absolwentów, szybko sprowadzą na ziemię mity o średniej krajowej) będą raz na tydzień kupować płytę, w następnym chodzić do kina, kolejno potem do teatru (ile kosztują bilety do teatru i jaka jest ich dostępność łatwo sobie sprawdzić), a na koniec miesiąca kupią sobie książkę. Raczej nauczą się żyć bez tych dóbr kultury. Szkopuł w tym, że chyba właśnie o to chodzi. Sprowadzone do codziennej egzystencji młode pokolenie szybko zostanie odmóżdżone. Nakarmione darmową hollywoodzką papką trzeciej kategorii w publicznej TV oraz odgrzewanymi kotletami muzycznymi w publicznym radio, szybko zapomną o kulturze, zajmą się zakupami w jakiejś bierdonce, a aspiracje wyższego rzędu zaspokoją wizytą w tzw. galerii handlowej, z bigmakiem w ręku podziwiając witrynę sklepu jubilerskiego. A potem to już będzie z górki: fabryka-jeść-spać-dzieci-wywiadówka-jeść-zakupy-spać... Stadem owieczek łatwo się rządzi, prawda stara jak świat. Co mnie w tym wszystkim zastanawia, to szybkość z jaką ten nasz Kaszub z dziada pradziada, zwąchał się z cyklistami. Bo zysku na razie żadnego nie widzę, wizy jak były tak są, a straty (w sondażach) ma coraz większe... Na razie niewesoło jednak to wszystko rokuje, pozostało mi więc przytoczyć — jakże prorocze — słowa Jerzego Urbana, „rząd się sam wyżywi”.
* * *
Odpowiadając na niezadane pytanie: Tak, jestem zwolennikiem przestrzegania prawa, aczkolwiek nie do końca akceptuję maksymę dura lex sed lex, prawo ma być dla ludzi, nie ludzie dla prawa. Gdzieś przecież musi być jakiś złoty środek, jakieś światełko w tunelu, nieprawdaż?

środa, 18 stycznia 2012

Mroczne depresje cyklistów

Albo może... frustracje? Że co? Że cykliści nie przeżywają frustracji? Nie ma się o co obruszać, wystarczy się im dobrze przyjrzeć. Uważny obserwator natychmiast znajdzie małe, wąsko osadzone, sprytne oczka, rozglądające się bezustannie na boki — czujnie, jakby obawiające się wiecznego zagrożenia, i wydatny nochal — węszący ciągle podstęp. W sumie nie ma się co dziwić, cykliści oceniają świat podług siebie i nie rozumieją, że ktoś może nie chcieć obedrzeć ich ze skóry albo bodaj tylko” oszukać. No ale — z drugiej strony na rzecz patrząc — faktem jest, że ostrożni żyją dłużej, a lekki stres temu sprzyja. Tak więc, hojnie obdarzony przez naturę w powyższe atrybuty (w tym frustrację czy też stres) cyklista, lekko oszołomiony światłami wielkiego miasta, wkracza do tzw. galerii. Galerii handlowej oczywiście, przecież nie galerii sztuki. Po co? Tego najstarsi Kaszubi nie wiedzą. Przecież drożyzna straszna, a z wychudzonymi, kupującymi jedną chińską zupkę na dwie, sprzedawczyniami z butików (pełniącymi bardziej funkcje dekoracyjne niż praktyczne) żadnego handełe nie da się zrobić. Reklamy jednak kuszą: PROMOCJA-SALE-WYPRZEDAŻ, a nuż więc uda się coś, jakoś, gdzieś... za pół darmo, weźmy na przykład taki szal z jedwabiu, przeceniony z półtora tysiąca złotych o połowę. To znaczy, żeby była pełna jasność, cyklista wie, że nie kupi tego szala, bo — po pierwsze — nawet przeceniony jest za drogi, a nawet jeśli nie jest, to po drugie — ten szal jest głównie do ozdoby, w żaden sposób nie jest praktyczny. Bo „praktyczność” cykliści mają w genach, tak już zostali stworzeni przez naturę. Czyli tenże szal jest do niczego, w najlepszym wypadku można by się nim pochwalić przed podwładnymi w pracy, ale zawsze istnieje możliwość, że — primo — będą wiedzieć o przecenie, i — bardziej ryzykowne — secundo, że nie będą wiedzieć, ale jakiś „uprzejmy anonim” doniesie (pamiętajmy, że cykliści oceniają wszystko ze swojego punktu widzenia), iż kolega kupuje rzeczy, na które go nie stać. Zainteresują się odpowiednie organy i... będzie kolejna czterdziestoletnia tułaczka po pustyni w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi (albo wizyta w urzędzie skarbowym; nie wiadomo co bardziej bolesne). Tak czy owak, nasz bohater wkracza w bramy świątyni handlu pełen wewnętrznej wściekłości. Ciągnie do wybranej witryny jak mucha do... muchomora. Po co, skoro już wie, że nie kupi? Ano właśnie, dać upust frustracji. Wpada więc, z miną rokefelera, na upatrzoną ofiarę (na ogół studentkę dorabiającą sobie w roli ozdoby butiku) jak jastrząb (sądzę, że haczykowaty nos uwiarygodnia to porównanie) i po godzinnym przymierzaniu i wybrzydzaniu, że to kolor nie taki, a to że gryzie, a to czy na pewno jedwabniki były dobrze traktowane w hodowli, wygłasza dobitne żądanie: „Trudno, wezmę ten szal bo wielkiego wyboru tu nie macie, a ja nie mam czasu biegać po sklepach, ale żeby Pani tylko nie zapomniała o rabacie! — ile to będzie? — 399,50 zł?”. Ekspedientka baranieje, tłumaczy, że cena 799 zł już uwzględnia rabat, bo szale kosztują 1500 zł. Nie uwzględniła jednak, że cyklista tak naprawdę przyszedł nie po szal, ale rozładować agresję. No i burda gotowa, w skrócie — parę kwestii o niekompetencji, bałaganie, stracie czasu, wołanie właściciela itd.; właściciel — oderwany od miłej pogawędki z biuścistą właścicielką sąsiedniego butiku, wiele nie myśląc, na wszelki wypadek wywala z pracy studentkę, a butik zamyka na klucz mamrocząc coś o remanencie. Jakby nie patrzeć, cyklista swój cel osiągnął, potargował się, przysłowiową nogę podstawił, a szala (którego i tak nie chciał kupić) — nie kupił. Jednym słowem — pełne katharsis*.

Zapytałby kto, co to ma wszystko wspólnego z fotografią. Wbrew pozorom, wiele. Bo też jest i ciąg dalszy. W tejże galerii, nieopodal butiku, jest sklep nie dla idiotów, w którym nasz bohater zamierzał nabyć aparat fotograficzny. Taki prezent dla samego siebie, ale też i praktyczny, bo mimo wszystko zawsze taniej jest wysłać rodzinie zdjęcia własnej pociechy, niż ich zapraszać, bo jak wiadomo, to ostatnie niesie za sobą dodatkowe koszty. Tak czy owak zakup aparatu był postanowiony, sprzęt powinien posiadać jak największą ilość megapigzli i maksymalną liczbę zumów. Tutaj jednak cyklista się przeliczył, trafił na lepszego od siebie praktyka. Zamiast kupić tani kompakt jak zamierzał, wdał się w dyskusję z nie w ciemię bitym sprzedawcą i ten wcisnął mu lustrzankę cyfrową (obiektyw w zestawie), z teleobiektywem do fotografowania ptaszków (za pół ceny) i torbą gratis. Rozumiecie, torba GRATIS!!! Jaki to był aparat tego się nie dowiedziałem, na zadane pytanie odpowiedział dość enigmatycznie: „No wiesz, taki lepszy, dla profesjonalistów. Czarny” (żebym sobie nie pomyślał, że on mógł kupić jakiś amatorski sprzęt). Faktem jest, że niespodziewany zakup musiał mu nieco nadszarpnąć morale, więc dla równowagi cyklista postanowił zostać artystą. Zrobiwszy kilka zdjęć pokazał je światu w jednym z miejsc w sieci o tematyce fotograficznej. No i... nie będę się rozpisywał, żałosny efekt jest dość znany bywalcom tych portali. Koniec końców cyklista nie dał za wygraną, przyniósł zdjęcia do pracy, pokazać podwładnym. Wiadomo jak jest, włazidupy piały z zachwytu nad ułomnymi kadrami przedstawiającymi „bógwico” oraz nad jakimś pięknym ptaszkiem (a może było to makro, ptaszka cyklisty na wszelki wypadek nie oglądałem). Świeżo upieczony artysta poczuł się dowartościowany, zatem rzuciwszy w powietrze kilka „ciepłych” słów na temat internetowego światka niedouków, zasiadł bezpieczne za fajerłolem, aby, jak to mówią (tak, jak to było w przypadku szala), podładować akumulatory. Zapamiętawszy to i owo, nie omieszkał zabłysnąć erudycją krytykując inne zdjęcia, a to napisał „mogło być bez tego czegoś / co jednak się kojarzy w ten a nie inny sposób / byłoby całkiem sympatycznie...”, a to zostawił ślad po sobie w postaci „kadr nie taki, inny” albo wręcz „ja bym to inaczej zrobił”. Na pytanie, jak by zrobił, tego już cyklista nie wyjaśniał. Ostatecznie, nie po to przeszedł długą drogę od frustrata do krytyka (krytyka-frustrata), żeby cokolwiek wyjaśniać, bo nie to przecież było jego zamiarem.

Miała być puenta, ale... może na dzisiaj wystarczy świadomość, że czasem wystarczy mały uśmiech, aby świat stał się piękniejszy; przecież cykliści tak naprawdę są w mniejszości, nie dajmy się zwariować. No i... nie zaszkodzi na początek przeczytać instrukcję do aparatu, prawda?
___
* „Straszne tu się chamstwo zjeżdża z całego świata...”.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Lengforda. Aleja domów umarłych

Aleja w mieście z tysiącletnią tradycją, i nieco młodszą (nieco, pierwsze wzmianki pochodzą z 1263 r.) dzielnicą, o charakterystycznej dla szlaku komunikacyjnego, niewysokiej zabudowie. Cały urok tych niewysokich kamienic stworzyły, stojące otworem do przechodnia, sklepiki.
A to warzywniak, a to spożywczak, a to delikatesy czy też drogeria. Ale nie tylko. Można tu było znaleźć też szklarza, szewca (nie tylko w poniedziałek) i zegarmistrza. Fryzjer na strzyżenie nęcił wonią wody kolońskiej. Kawaler pachnący wodą brzozową zawsze robił lepsze wrażenie na pannie, wybrance serca.
Tu można było z marszu kupić buty, garnitur i kiecę na karnawał. Albo farbę i żarówki, jeśli ktoś miał taką potrzebę. Rybki można było kupić akwariowe albo znaczki, jak ktoś był syfilitykiem, przepraszam, filatelistą. I chomika dla dziecięcia, które znużyło się zakupami.
I zawsze można było wypić kawę w kawiarence albo małym barku. Bo zapiekanki, pizzerie i kebapy przybyły trochę później. O dziwo, prawdziwe zapiekanki można jeszcze dzisiaj zjeść w jednym miejscu, ale nie powiem gdzie, żeby się cykliści nie zwiedzieli.
Dla zgłodniałych przyjezdnych były restauracje. Jak komuś się spodobało, mógł nawet zostać na dancingu, do białego rana. Rano zaś, na utrudzonych nocnymi szaleństwami, czekały bary mleczne, a pobliski browar, rozsiewając zapach — trzeba przyznać — nieco alternatywny, przypominał, że piwo — od czasów Heweliusza — jest dobre na wszystko.
I wszystko to diabli wzięli. Może nie do końca, miejsca niby zostały, ale jakieś takie inne.
Tak dzisiaj wygląda Lengforda — aleja domów umarłych, które opisałem jak umiałem, widzicie sami...
I chyba nikt mi nie będzie w stanie wmówić, że w miejscu zburzonego domu towarowego powstanie coś innego niż bank albo „kościółek”. Do tych ostatnich zresztą wrócę za czas jakiś, jak dopadnie mnie kolejna porcja zimowego spleenu.