poniedziałek, 18 czerwca 2012

Szybcej, szypcej...

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą




Patrząc na moje miasto chciałoby się powiedzieć „spieszmy się kochać miejsca, tak szybko znikają”. Powolna zaraza tocząca Aleję Grunwaldzką oplotła swoimi mackami kolejny zakątek miasta. Zakątek — nieco górnolotnie go określając — niemalże jak zapiecek Pana Boga. Niemalże, bo wprawdzie do luksusów tam daleko, ale za to położony parę kroków od głównej arterii miasta, pięć minut od stacji kolejowej, pętli autobusowej i linii tramwajowej, na zapleczu browaru (dawnego browaru, bo tam macki sięgnęły wcześniej), nad stawem... stawem, którego już nie ma (nie zdążyłem zrobić zdjęć, kiedy się wreszcie wybrałem zastałem tylko ogrodzoną dziurę w ziemi). Niska, parterowa, gdzieniegdzie piętrowa, ceglana zabudowa z okalającymi ją rodzinnymi ogródkami z altanami pochodzącymi jeszcze z XIX wieku zostanie zastąpiona biurowcami z plastyku i sztucznego marmuru, chyba niekoniecznie przypominającymi szklane domy z marzeń Żeromskiego. Na zabytkowym bruku, gdzie nie starczyłoby miejsca gdyby wszyscy mieszkańcy chcieli zaparkować swoje samochody, staną wysokościowce bez parkingów. Oficjalna wersja przyszłości podawana przez popleczników cyklistów brzmi, że pracownicy biurowców będą dojeżdżać komunikacją miejską. Oczyma wyobraźni już widzę te rzesze „białych kołnierzyków” w lakierkach, stojące karnie na przystankach tramwajowych, szczególnie zimą.



Tak więc zielona enklawa, urokliwy zakątek dawnego Wrzeszcza, „Indiańska Wioska” z opowieści Güntera Grassa zniknie z powierzchni ziemi. Zastanawiam się tylko, czy to zwykła bezmyślność, czy też może celowa chęć zatarcia historii kawałka dawnego Gdańska opisanej przez noblistę? Sam Grass jest przecież persona non grata w pewnych środowiskach. Czy za okolicą Nad Stawem pójdą kolejne ulice dolnego Wrzeszcza: Lendziona, Wajdeloty, Lelewela?



Wpadłem tam na chwilę, żeby przypomnieć sobie dawne czasy; stawu — jak wspomniałem — już nie było, więc na szybko, komórką zrobiłem sobie plan na następny wypad z aparatem. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze porozmawiać z ludźmi, jakąś opowieść od nich usłyszeć, aby zatrzymać miejsce w pamięci. Bo czasem odnoszę wrażenie, że wszystko zmierza w jednym kierunku, aby zatrzeć naszą (na razie lokalną) historię i pamięć o niej, zastąpić ją „kościółkami” (określenie „kościółek” podkradłem któremuś z kabaretów, oznacza ni mniej ni więcej, jak centrum handlowe), a całość obudować bankami należącymi do cyklistów i tylko pośrodku zostawić jeden... Barak, który będzie głosił jedynie słuszną (dla niektórych) prawdę...
Ziemia obiecana.







3 komentarze:

  1. wszyskiemu som winne żydy... s dzizasem na czole...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt, liczą się tylko zyski. Jak za każdym razem odwiedzam rodzinne miasto to za każdym razem wygląda ono inaczej. Najbardziej się boję o moje ulubione miejsca "spokoju". Bo tak naprawdę za nimi tęskię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moczi foty. Fajne :)

    OdpowiedzUsuń