środa, 9 grudnia 2009

Włazidupy, czyli świat wg oćca Ryżyka

Wypić każdy może
Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że jestem nienormalny. Nienormalny, bo nie akceptuję powszechnie przyjętych norm społecznych. Zagotowało się we mnie, kiedy lubiany skądinąd przez mnie aktor, Piotr F., w jednym z programów TiVi cieszących się sporą popularnością, jako anegdotkę z życia (taką śmieszną, haha) opowiedział, jak to czas jakiś temu za jazdę po pijaku (wersja oficjalna — po kieliszeczku) odwieziono go do izby wytrzeźwień, a następnie pozbawiono prawa jazdy. Tak to pięknie opowiedział, że chyba wszyscy mu współczuli, iż biedak „musiał” jeździć bez prawa jazdy — prawie jak Jacek Ben Silberstein, którego rolę tak świetnie zagrał. Taaa, norma społeczna mówi, że człowiek nie wielbłąd — pić musi, bo jak wypije to jest swój chłop, nawet za kierownicą. Szkoda tylko, że ta sama norma społeczna szybko zapomina o ofiarach. Parę dni temu w Gdańsku zapadł wyrok za zabicie po pijanemu dwóch nastolatek. Sprawca dostał 12 lat do odsiadki. Dwanaście, czyli po sześć lat za zabójstwo. „Tanio” mu to wyszło pomimo tego, że sędzia nie znalazła żadnych okoliczności łagodzących. Ale to pewnie jednostkowy wypadek, bo przecież... skoro ociec wszystkich oćców, ociec ryżyk wszystkich Polaków, niemalże własną piersią broni jeżdżących po pijaku to się to musi zmienić. Możni tego świata powinni przecież stać ponad prawem. Włazidupy pomogą im to wprowadzić w czyn...

Włazidupy mogą wszystko
Jakby nie patrzeć, niedaleko, całkiem blisko, jest sobie firma — właściciel, szumnie nazywany prezesem, jeździ „wypasionym” czarnym samochodem. Jakim? To w sumie nieważne, ale nie jest to Maybach, tak wysoko jeszcze nie sięgnął i to chyba nie z szacunku dla jedynego słusznego posiadacza Maybacha, ale raczej z tego powodu, że kutwa jest straszna i żal mu było pieniędzy na droższy samochód. I tak płakał pewnie strasznie kupując za kilkaset tysięcy czarne Porsche Cayenne. Fama głosi, że chciał bodaj na paliwie przyoszczędzić zakładając instalację gazową, ale został wyśmiany przez dealera i odjechał niepocieszony biorąc jednak model z najsłabszym silnikiem. Jednak szybko został utulony w żalu przez włazidupy: Ach, jaki piękny samochód! Jak to miło, że nasz Prezes jeździ takim autem! Od razu widać, że pracujemy w porządnej firmie! — piały na potęgę jedna przez drugą, utwierdzając go w przekonaniu, że dobrze postąpił przeznaczając pieniądze na podwyżki na zakup samochodu. Kamień spadł z serca prezesowi i resztę firmowych pieniędzy postanowił przeznaczyć na jakieś skromne wakacje dla siebie i rodziny. Skromne, ale na miarę możliwości, nie jakieś tam „wczasy pod gruszą” za 150 zł minus podatek. Skromnie, oznaczało zapakowanie do bagażnika maksymalnej ilości puszek z mielonką i chińskich zupek (bo wiadomo, za granicą „drożyzna straszna”, więc trzeba oszczędzać) na krótki, tygodniowy wyjazd do Austrii na narty. Ewentualnie nie do Austrii, a może w jakieś cieplejsze miejsca, do Dubaju, Kenii, albo w najgorszym wypadku do USA. Zdjęcia z Colorado czy innych ciepłych okolic powinny zaspokoić najbardziej wysublimowane potrzeby wazeliniarzy. Koślawe, kiepsko naświetlone kadry ze skądinąd świetnego aparatu, kadry na których niewiele widać (bo trzepane jotpegi są jak najniższej jakości, żeby zaoszczędzić miejsca na karcie — wiadomo większa karta kosztuje, a przecież przeciętny oglądacz i tak zachwyci się najbardziej paskiem do aparatu renomowanej firmy nie zaglądając do wnętrza aparatu) i tak wzbudzą powszechny zachwyt, bo jakże by inaczej. A jeśli na dodatek, na którymś z nich pojawi się tors prezesa moczącego kończyny w ciepłej wodzie mórz tropikalnych — orgazm werbalny włazidupów sięgnie szczytu. No więc, skoro wszystko i wszystkim się podoba, to po co przepłacać? Za zaoszczędzone na kupnie karty pamięci pieniądze zrobi się tzw. wigilię dla pracowników. Niech poznają wielkie serce prezesa, przecież, jakby nie patrzeć, „firma to on”, a włazidupy są jak jego własne dzieci...

„Wigilia” dla maluczkich
„Oszczędność” to drugie imię prezesa. Ma tych imion, podobnych do siebie, chyba kilkanaście. Wszystkie one, nieprzypadkowo, charakteryzują pewne credo życiowe: „zarobić jak najwięcej, a najlepiej kosztem innych”. Tak więc, tzw. wigilia zostanie urządzona oszczędnie, żeby nie powiedzieć, bardzo oszczędnie. Molierowski „Skąpiec” mógłby się sporo nauczyć od prezesa w tych sprawach, tak więc... po pierwsze — imprezę psuedowigilijną zrobi się po godzinach (no bo to oczywiste, że każda godzina pracy jest szczególnym dobrem prezesa); po drugie — na imprezę zostanie wyszukane takie miejsce, zapomniane przez bogów i ludzi, że jeszcze właściciele dopłacą za to, że ktokolwiek tam zajrzał; po trzecie, związane z drugim — tylko najbardziej zdesperowani (zmotoryzowani) dotrą, co pozwoli zaoszczędzić na opłatku. W sumie to nawet niegłupie, bo gamonie, co nie potrafią zarobić na samochód, poprawią tężyznę fizyczną biegnąc przez las (biegnąc, bo trójmiejskie lasy lubiane są przez dziki, a spotkanie z nimi po ciemku nie należy do najprzyjemniejszych doznań). Wiadomo zaś nie od dziś, że wysportowany pracownik jest bardziej wydajny w pracy. Po co zatem inne rodzaje motywacji?

* * *

Wigilia. Na to słowo zapalają się świeczki w oczach włazidupów. No może świeczki to za słabe słowo, pochodnie byłoby lepiej, ale chyba jednak są to krzewy gorejące pełnią światła jak gwiazda betlejemska: Wigilia! Trzeba zrobić składkę na prezent dla prezesa! Albo nie — kupimy, a potem się reszta dołoży. Co trzeźwiejsi na umyśle próbują zapytać: Jaki prezent? Za co? — ale ich głos niknie bezradnie w harmidrze bezmózgiej tłuszczy — No przecież należy mu się prezent! Za wszystko! Za wszystko czyli za to, że zachrzaniam w tej firmie dzień w dzień, przez cały rok, a nawet jak chcę wykorzystać przysługujący mi urlop to robi się wszystko abym czuł się winny, że śmiem w ogóle go mieć.

No fakt, zapomniałem, że włazidupy rok w rok czują się zagrożone w pracy. Zysków nie przynoszą żadnych, bo niewiele potrafią; raczej straty generują, bo tylko prąd i urządzenia biurowe zużywają na co dzień, a sama klaka nawet prezesowi przestaje wystarczać. No to trzeba podratować sytuację prezentem, i kolejny rok jakoś się przetrwa. Prezentem, eh... cóż można dać komuś z wielomilionowym majątkiem, jeżdżącym samochodem za kilkaset tysięcy złotych? Pewnie będzie kolejny niewypał, na który popatrzy z politowaniem, no ale... pewnie doceni dołączony wkład werbalny włazidupów i jakoś to będzie...

Jakoś to będzie. W miejsce życzeń dla pracowników zrobi się małą, krótką — bo zaledwie półgodzinną odprawę służbową (tego i owego pochwali, wiadomo — doceniony pracownik jest bardziej wydajny; łaskawie pominie się nagany, ale... wiadomo co i jak — niedocenieni będą bardziej zmotywowani). Przejściowa niedogodność łamania się opłatkiem i składania/przyjmowania życzeń (często niestety połączoną ze służbową koniecznością wymiany pocałunków — a wiadomo, nie wszystkie włazidupy mają urodę Cindy Crawwford) zostanie szybko zrekompensowana widokiem pracowników rzucających się do stołu. Będzie mógł — on prezes — poczuć się jak prawdziwy chlebo(jadło)dawca. Patrząc z góry, z politowaniem będzie można szepnąć do małżonki: zobacz, żrą jakby od tygodnia nie jedli — w domyśle — za moje tak żrą (zapomniawszy całkiem przypadkiem, że sam zaordynował imprezę po godzinach pracy, a przeciętny człowiek zazwyczaj jada o tej porze obiad). No ale... potem już same przyjemności — można się przejść wśród owieczek, poklepać protekcjonalnie po plecach któregoś z jedzących smętną sałatkę — tak żeby się zakrztusił, i zagadać familiarnie: Nooo, i kiedy tam zmieniasz samochód na lepszy? Dziwna sprawa, bo prezes głupi nie jest, a przez tyle lat nie nauczył się, żeby nie zaczepiać tych bardziej „niedocenionych”, bo zazwyczaj rozmowę kończy krótka riposta: Niedługo, bo słyszałem, że podwyżki będą w nowym roku? Chociaż nie w ciemię bity prezes i tak ma zawsze gotową odpowiedź: No wiesz, na razie to firma ma pewne trudności, a na złośliwą zaczepkę typu: No fakt, pewnie Porsche trzeba wymienić na nowszy model? oddala się mówiąc, iż z pozostałymi też wypada mu zamienić dwa słowa. No i trzeba pożegnać wszystkich „ojcowskim” przypomnieniem: Żebyście tylko za bardzo nie zaszaleli, bo jutro rano trzeba do pracy.

„Wigilia” — wiadomo — nawet włazidupy zaczynają mówić ludzkim głosem, więc trzeba trzymać rękę na pulsie. Albo na strunach. Głosowych rzecz jasna. Żeby nikomu do głowy nie przyszło głośno zapytać, dlaczego połowa pensji jest płacona na umowy zlecenia, poza ZUS-em, kto pracuje na czarno i dlaczego połowa wypłaty wypłacana jest z dziesięciodniowym poślizgiem? No bo przecież nic nie może zepsuć atmosfery takiego pięknego święta...

* * *

Wigilia... niektórzy już chyba zapomnieli od czego się to zaczęło; zapomnieli, że nie jest to „święto choinki”. Ja jednak jestem starej daty, nie pójdę na tę pseudoreligijną „instalację”. To nie dla mnie. Tak, wiem, nieobecni nie mają racji. Na pociechę pozostanie mi fakt, że przynajmniej zdjęcia robię lepsze niż prezes i jego włazidupy. I tej wersji będę się trzymał.

___
Dołożyłem wszelkich starań, aby ze względu na tzw. ochronę wizerunku zachować anonimowość przedstawionych postaci, ale... jeśli komuś się coś i ktoś kojarzy to wyłącznie jego sprawa.

środa, 2 grudnia 2009

Ludzie bez twarzy

Świat stanął na głowie. Poczytałem sobie taki artykuł i... włosy mi się na karku zjeżyły. Czyżby znowu nadeszły takie czasy, że za sam wygląd jest się ocenianym? No bo jak inaczej ocenić, że ktoś ma śmiałość zażądać, aby druga osoba opuściła jego otoczenie, bo jej wygląd mu się nie podoba? Daleko idącym wnioskiem byłoby ocenienie tego jako nazizmu w najgorszej postaci. No ale, ale... nazizm? Po pierwsze — jest zabroniony prawnie, a po drugie — kojarzy nam się raczej z III Rzeszą i jej ofiarami. Ale odwrotnie?
Może czegoś nie rozumiem? Tak wiem, dyplomacja, polityka itd. nie są moją najmocniejszą stroną. Jestem Kaszubem, ale także i potomkiem Wikingów, dumny jestem z tego, a jednocześnie — z racji mojego miejsca na ziemi — nie potrafię robić parchatych podchodów, „uprzejmie” donosić i ubierać się w skórę tego „biednego poszkodowanego”. Jak mi się coś nie podoba walę prosto z mostu, albo jak kto woli z grubej rury, z otwartą przyłbicą. Gdyby ktoś nazwał mnie pier...... Kaszubem dostałby w twarz, albo odpowiedziałbym pięknym za nadobne, nazywając go pier...... ślązakiem, góralem, poznańską pyrą albo kimś/czymś podobnie brzmiącym. Bo dla mnie obraźliwa jest tu przydawka. I tak się zastanawiam, co musiało ukłuć „bohatera” zdarzenia, że na sformułowanie A ty jesteś pier..... Żydem zrewanżował się, w jego mniemaniu najgorszym epitetem, Jesteś pier... nazistką!. Jak to jest, że jako Polacy, w osobie pani Anny Świderskiej-Schwerin zostaliśmy oszkalowani na Facebooku: Mówiłem wam już wczoraj, że widziałem Hitlera. Dzisiaj zobaczyłem jego «żonę» — i nikt nic z tym nie robi? Nie zażąda wyjaśnień, przeprosin? Jedyna nadzieja w tym, że, jak podaje Gazeta.pl, zostały poinformowane ambasada Izraela i Ministerstwo Kultury. Bo sprawca całego zamierzania ... chce opowiedzieć o tym wszystkim, całemu światu. Żeby ludzie się zastanowili nad tym, co robią. I dobrze. Tak sobie myślę, że może zacząłby od zastanowienia się nad samym sobą?
* * *

Okazuje się, że poeta miał rację, „Dziwny jest ten świat”, dziwny. Kilkadziesiąt lat po wojnie, w XXI wieku, nadal można spotkać się z zachowaniami żywcem przypominającymi czasy „Nur für...”. Trzeba je jednak tłamsić w zarodku, żeby nie doszło to tego, że dziś komuś moja twarz się nie spodoba, jutro każe mi przesiąść się do drugiego wagonu w tramwaju, a pojutrze — wyjść z kina... Żeby nie doszło do tego, że patrząc w wizjer aparatu będziemy się zastanawiać, czy twarz naszego modela komuś „odpowiada”. Bo wg czyichś parchatych natręctw zawsze się znajdzie coś nie tak. A to model będzie czarny, żółty, albo biały... — czyli „rasowo” nieodpowiedni. Nie dopuśćmy do tego. Dziwny jest ten świat, chyba powoli zaczyna stawać na głowie. Szwajcarzy zabraniają stawiania minaretów. Jakoś te dwa, pozornie odrębne zdarzenia, źle mi się kojarzą.
Nazizmowi w każdej postaci powiedzmy stanowcze NIE.*

___
* Artykuł 54 Konstytucji RP gwarantuje mi wolność wypowiedzi i prawo do wyrażania własnych poglądów.

poniedziałek, 9 listopada 2009

eM. Jak muza...

Każdy ma swoją eM. Niektórzy, z przekorą, twierdzą iż każdy ma taką eM., na jaką zasłużył. Jakby nie patrzeć coś w tym jest... Rzecz w tym, że Ona (moja własna eM.) wcale nie jest „fotograficzna”. Patrzy na moje pasje z przymrużeniem oka, ale niekoniecznie je podziela, żeby nie powiedzieć, że traktuje je z lekką dozą dezaprobaty, pytając „uprzejmie”: Nie uważasz, że skoro już wstajesz w środku nocy, to mógłbyś mnie nie budzić? No kurczę, a tak się zawsze staram, żeby jak najciszej to robić. Odnoszę jednak wrażenie, że nawet gdybym poruszał się lekko jak koliber (a nie z przyrodzonym mi wdziękiem słonia) — otworzyłaby jedno oko i półgłosem nieznoszącym sprzeciwu zarządziłaby: Zimno jest. Ubierz sweter. Nie, nie ten — ten drugi, wełniany. Czuwa nade mną. Zawsze czuwa. Tak samo, kiedy wracam z dłuższego wypadu — Zmarzłeś? — pyta. Odpowiadam niekoniecznie zgodnie z prawdą, telepiąc się jak galareta (bo jak to bywa z ogrzewaniem w aucie — w lecie grzeje, w zimie chłodzi) — Nnnie... ciepło było. I słyszę — Dobrze ci tak. Głupi jesteś i tyle. — Cisza — Herbaty ci zrobiłam, z cytryną. Pij póki gorąca, polopirynę weź, bo znowu będziesz mi kaszlał w nocy. Stary i głupi jesteś... Hm, a może ona ma rację? Tak samo jak wtedy, kiedy zabieram się za wywołanie filmów z pleneru: Może jednak się najpierw wykąp?! Spodnie ci wypiorę. No fakt, buty i spodnie mam uwalane nie wiadomo kiedy, nie wiadomo czym, a pachnę nieco, no... alternatywnie. Ale jest i druga strona medalu, łazienkę w której wołam filmy, mam ciepłą i bardzo suchą. Kąpiel nawilża atmosferę, filmy schną wolniej i nie skręcają się jak wściekłe. Niby nic, ale skąd Ona to wie? Intuicja? Czy może, wbrew pozorom, słucha tego co marudzę sam do siebie w różnych momentach?
* * *
Kiedy cały dumny z siebie oglądam mokre jeszcze negatywy suszące się na linkach w łazience, słyszę: Idźże stąd, nie kręć się pod nogami. Jak Ona to robi, że nigdy w tej małej łazience nie trąci moich filmów? Ja to bym pięć razy je zrzucił, trzy razy zaplątał w ręczniki, i jeszcze na koniec rzucił niecenzuralnym słówkiem. Ona nic — przy niej negatywy nawet nie drgną — nigdy.
Kiedy już poskanuję negatywy, wyplamkuję, i z rezygnacją wynikającą z braku zainteresowania rodziny nagrywam na płytkę, słyszę nagle zza pleców: No pokaż, co tam masz.
* * *
Ogląda moje zdjęcia, a dałbym wcześniej głowę, że wcale nie jest nimi zainteresowana. Pokazuję więc kolejne skany, zatrzymując się przy tych, które uważam za ciekawsze, a przewracając szybciej te, które wydają się mi mniej ciekawe. Patrzy, patrzy, komentuje: Może być, takie tam, poprzednie masz lepsze, czemu nie masz żadnych ludzi? W końcu zatrzymuje się przy zdjęciu, co do którego nie do końca jestem przekonany — To fajne, pokaż w internecie. Wybrane przez nią zdjęcie podoba się również innym; widzę, jak eM. cieszy się, kiedy zdjęcie nie przechodzi obojętnie. A przecież ponoć jej to nie interesuje. Dziwne... kocha mnie, czy co?
* * *
Każdy ma swoją M., taką na jaką zasłużył. Wprawdzie nie do końca jestem pewny, czym zasłużyłem sobie na swoją eM., ale bym jej nie oddał jej za żadne skarby świata. I tyle...
___
PS. eM. nie lubi być fotografowana. Ubolewam nad tym, ale... z drugiej strony rzecz biorąc — jakąś wadę musi mieć, a jej wadą jest zbyt krytyczne ocenianie samej siebie. Tyle lat staram się to zmienić, ale póki co... jest jak jest — czyli nie ma. Zdjęć eM. nie ma, na razie nie ma, ale może kiedyś — jak się wreszcie nauczę robić zdjęcia — uda mi się sfotografować mojego anioła...

sobota, 31 października 2009

5 minut

Fotografować każdy może. Złośliwi mówią, że wystarczy jedna wizyta w sklepie dla idiotów i już można zostać artystą. Okazuje się jednak, że ta sama przypadłość dotyczy również wiedzy o fotografii. Wystarczy bowiem pobieżna lektura paru, losowo wybranych przez wyszukiwarkę, stron internetowych i już można stać się encyklopedią wiedzy o temacie. Wystarczy jeszcze rzucić nieśmiertelnym cytatem* Susan Sontag i zostaje się celebrytą (celebryta, cóż to za „okrutne” słowo) fotograficznych salonów.
* * *
Wpadł mi ostatnio w ręce drukowany numer magazynu ESSENCE. Magazyn Ludzi Sukcesu, Nr 6(23) wrzesień 2009, w którym autorka artykułu „Fotopasja z refleksem” ze swadą przebrnąwszy przez historię fotografii, rzuciwszy przed przysłowiowe wieprze (margaritas ante porcos) kilka nazwisk znalezionych w internecie, udowodniła że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Właściwą, czyli kimś, kto jak nikt inny rozumie pasję fotografii. Któż bowiem śmiałby podważyć kompetencje kogoś, kto ze swobodą żongluje najjaśniejszymi gwiazdami fotograficznego firmamentu, a to Bułhakiem, a to Robertem Capą; komu nieobcy jest Henri Cartier-Bresson czy też Tadeusz Rolke. Nie wspominając o tym, z jaką łatwością autorka przechadza się wśród technicznych nowinek fotografii. Matryce canonów, nikonów i olimpusów (sic!) nie mają przed nią żadnych tajemnic. Bije nas, szarych pstrykaczy, na głowę wiedzą o, cytuję: „profesjonalistach z wielkoformatową kamerą”, stawiając równocześnie resztę świata w rzędzie (znów cytat) „amatorów nieznających zasad kadrowania, dynamiki obrazu i trójpodziału”.
Któż śmiałby polemizować z dobitnie przedstawioną wiedzą o „produkcie wywołanym z nowoczesnej i lśniącej camera obscura zaopatrzonej w co najmniej system stabilizacji obrazu, może nawet interwalometr”?
* * *
Czytam i nie rozumiem. Słowotok zaczerpnięty żywcem z forów internetowych i pierwszych haseł wyświetlanych przez wyszukiwarkę przeplata się z marketingową papką, serwowaną przez producentów sprzętu i sklepy nie dla idiotów (swoją drogą, jaki świetnie wymyślono ten ostatni slogan o idiotach, skoro tak dobrze zapada w pamięć). Nie rozumiem tych finezyjnych (z założenia, jak sądzę) figur stylistycznych, nie docierają do mnie dywagacje o „iluzji, misterium, manipulacji, rodzaju komunikacji, kodzie kultury, etnograficznej obserwacji i opisie”. Chciałem poczytać o fotografii, miałem nadzieję, że artykuł poszerzy moje horyzonty fotograficzne, natchnie albo nawet wręcz przeciwnie — spowoduje rzucenie aparatów w kąt i zmusi do zajęcia się czymś innym. No cóż, tzw. media swoim bredzeniem po raz kolejny spróbowały mi zrobić wodę z mózgu.
* * *
Nie rozumiem, i nawet nie próbuję zapytać, czy artykuł pisał ktoś, kto miał chociaż raz aparat fotograficzny w ręce (nie jest to wszakże warunek niezbędny aby zabrać głos w dyskusji — mądrzejsi ode mnie twierdzą, że fotografia powstaje w głowie, a aparat tylko ją rejestruje) — odnoszę bowiem wrażenie, że aparat został potraktowany jak sprzęt z rzędu żelazek, lodówek i kuchenek mikrofalowych. Dlaczego o tytułowej „Fotopasji” pisze ktoś, komu temat jest absolutnie obcy? Ktoś, kto — być może — przed napisaniem artykułu obejrzał pobieżnie w internecie parę jotpegowych miniaturek zdjęć autorów, których wymienia, przeszedł się pospiesznie raz czy dwa (w trakcie zakupów) wzdłuż wydruków wystawionych w galerii handlowej?
Dlaczego o sztuce fotografii pisze — wbrew wrażeniu, które postarał się wywołać wyszukanym językiem — fotograficzny analfabeta? I nie jest to z mojej strony bezzasadny zarzut; jakby nie patrzeć nie urodziłem się wczoraj, smak utrwalacza i fetor formaliny znam aż nadto dobrze. Wiem co potrafi matryca, a co potrafi film, w końcu to jest właśnie moje hobby, moja pasja.
Domyślam się jednak, że Autorka chciała mieć swoje „5 minut”. Tak jak bywalcy pewnego portalu fotograficznego, chciała zabłyszczeć na TOP-ie. Nieważne jak, ważne, iż zaświeciła pełnym blaskiem, a że stała się przy okazji kolejną bohaterką opowieści o Panu Mieciu? — trudno.
Domyślam się również, że gdyby artykuł napisał któryś z moich kolegów, fotografów z prawdziwego zdarzenia, znających temat od podszewki — wart byłby poczytania, ale... nie byłoby to za tzw. darmoszkę. A tak, to pewnie staliśmy się wszyscy ofiarami parchatego zwyczaju cięcia kosztów. To taka „nowa świecka tradycja”, żeby było taniej, jeszcze taniej, za pół ceny, a najlepiej — za darmo. Darmo, tak..., to jest słowo, które wywołuje szybsze bicie serca u pewnej grupy. Nieważne, że za darmo to można...
* * *
W fotografii nie ma nic za darmo, życzę Autorce wspomnianego artykułu aby zaczęła to rozumieć. Fotografia to sztuka doświadczeń i kompromisów, nieudanych prób, wielu godzin spędzonych w ciemni albo przed komputerem. Sztuka postrzegania światła i umiejętności wykorzystania go. I wreszcie — radość z gonienia króliczka, ale tak, aby go nie dogonić. Tego nie da się zastąpić pobieżnym przeczytaniem paru artykułów bez próby ich zrozumienia, nie da się ogarnąć z poziomu krzesełka komputerowego przed monitorem i klawiaturą.
Wracam więc do ciemni, aby próbować dojść, co tym razem schrzaniłem, że nie jest tak jak chciałem. Ładuję kolejny film do aparatu wymieniając w międzyczasie doświadczenia z kolegami z zaprzyjaźnionego portalu. Ustawiam statyw, włączam światła, ustawiam ostrość, zastanawiam się — prześwietlić, niedoświetlić? Trzask migawki, poszło... Pewnie kolejny film do kosza, i zaczynam od początku, ale bogatszy o nowe doświadczenia. Pewnie znowu dołożyłem do „interesu”, ale przecież nie o to chodzi. Radości, jaką daje fotografia, radości tworzenia nie zastąpią żadne pieniądze. I tak pewnie zostanie do końca świata...
___
* Susan Sontag twierdziła, że tematów fotografii od 1839 r. wymyślono już tyle, iż ciężko oprzeć się wrażeniu, że wszystko już było.

środa, 14 października 2009

Ciemna strona światła

Zakładam, że skoro to karkołomne przedsięwzięcie ładowania filmu do koreksu zakończyło się sukcesem, film siedzi w rowkach szpuli, nie wystaje, szpula jest zabezpieczona przed przesuwaniem, uszczelka założona i koreks dokładnie zamknięty — można zacząć myśleć o jego wywołaniu.
Zakładam również, że korzystając z doświadczeń starszych (czytaj bardziej doświadczonych kolegów, czyli takich co już niejedno w życiu umoczyli), np. bywalców Korexu albo Aparatów Tradycyjnych została kupiona i czeka odpowiednia chemia. Chemia, czyli wywoływacz, utrwalacz, przerywacz i zwilżacz (dwa pierwsze z nich są absolutnie niezbędne do wywołania filmu, dwa pozostałe — bardzo przydatne, ale jeśli o nich zapomniałeś, a nie możesz wytrzymać i poczekać do dnia następnego — można sobie dać radę, o tym mowa niżej). Pisząc „odpowiednia” o chemii, mam na myśli typowy, często używany przez innych, wywoływacz. Bo, o ile, utrwalacz to utrwalacz — jeśli jest do filmów, a nie do papierów, to każdy (każdego producenta) się nadaje — najtańszy też będzie dobry. Inaczej rzecz ma się z wywoływaczem — tak więc na pierwszy raz najlepsze będzie coś sprawdzonego, np. ID-11 albo D-76 (w proszku, do samodzielnego rozpuszczenia — dzień wcześniej — kilkakrotnego użytku) albo Rodinal, czy też jego tańszy odpowiednik R09 (koncentrat w płynie, jednorazowy — po rozpuszczeniu do wykorzystania w ciągu godziny). Nie oznacza to oczywiście, że inne wywoływacze są gorsze. Często jest wręcz przeciwnie, ale jeśli coś pójdzie nie tak, poszukiwania fotografa, który używa właśnie takiej pary film-wywoływacz mogą być nieco utrudnione, a jak wiadomo, problem zawsze jest palący...
Dla porządku również warto się upewnić się, że czas wywoływania naszego filmu, często (dla wymienionych wyżej, typowych wywoływaczy) podawany przez producenta na kartoniku z filmem utrwalił się w pamięci, żeby uniknąć sytuacji, w której po wlaniu wywoływacza w panice zaczynamy się zastanawiać, ile to ma trwać. Jeśli kartonik został przypadkiem zutylizowany, zawsze można wspomóc się tabelami z Digitaltruth Photo.

Czas zacząć, czyli prawie jak gorączka złota...
Mając więc pewność, że wywoływacz i utrwalacz zostały odpowiednio wcześniej rozpuszczone (ten robiony z proszku — 24 godziny przed wywoływaniem; a przy okazji i utrwalacz też — oba zgodnie z zaleceniami producenta), nie pływają w nich żadne śmieci, a ewentualne nierozpuszczone drobinki — odfiltrowane, np. przez filtr z ekspresu do kawy. Stoją więc w ciemnych (szczególnie wywoływacz), odpowiednio oznakowanych butelkach, tak żeby ich w żaden sposób nie pomylić. Na wszelki wypadek może lepiej opisać butelki grubym czarnym flamastrem?
Wcześniej trzeba również przygotować sobie roztwór przerywający - jeśli nie ma przerywacza wystarczy 1% roztwór octu, po ludzku mówiąc 10% spożywczy ocet (spirytusowy, nie winny) w stosunku 1:100, czyli 100 ml octu + 900 ml wody (może być demineralizowana, ale z kranu też jest nieszkodliwa pod warunkiem, że syf jakiś straszny z kranu nie leci). Jeśli nie masz octu, też nie ma tragedii, o tym niżej.

No i teraz...
  • Upewniasz się, że wszystko będziesz mógł postawić, aby było pod ręką i niczego z niczym nie pomylisz. Zakładam, że będzie to kuchnia lub łazienka z dostępem do wody bieżącej (jeśli nie — z dużym wiaderkiem z wodą). Ja koreks stawiam w umywalce, wcześniej schłodzonej za pomocą bieżącej wody — pozwala mi to uniknąć nadmiernego skoku temperatury. Oczywiście w tej samej umywalce można przygotować kąpiel wodną o pożądanej temperaturze, czyli 20°C (słownie: 20 stopni Celsjusza). Temperatura jest istotnym elementem w procesie wywoływania i należy, przynajmniej na początku drogi, trzymać się jej. Oczywiście można filmy wywoływać w innej temperaturze, ale to zadanie dla bardziej doświadczonych. W celu upewnienia się, czy temperatura będzie stała w procesie wywoływania warto zrobić prosty test. Przygotować w jakimkolwiek naczyniu, bodaj oberżniętej butelce po wodzie mineralnej, wodę o temperaturze 20°C i postawić ją w miejscu, w którym zamierzamy postawić koreks. Jeśli przez 10 minut temperatura się nie zmieni jest dobrze. Jeśli nie, temperatura spada lub rośnie, warto pomyśleć o przygotowaniu tzw. kąpieli wodnej, czyli np. nalać do miednicy czy też umywalki kilka litrów wody i schłodzić/podgrzać ją do pożądanej temperatury. Kilkulitrowa objętość płynu zapewni niezmienną temperaturę w czasie wywoływania.
  • Przygotowujesz roztwór przerywacza, kontrolując jego temperaturę. Dobrze by było, gdyby nie odbiegała od 20°C.
    PAMIĘTAJ
    : przekładając termometr z roztworu do roztworu nie zapomnij o jego przepłukaniu bieżącą wodą, aby nie zanieczyścić jednej chemii drugą.
  • Jeśli zdecydowałeś się skorzystać z wywoływacza jednorazowego (np. wspomnianego wcześniej Rodinalu) trzeba przygotować wodę (powinna być destylowana, czy też demineralizowana — jaką masz; w najgorszym wypadku przegotowana i odstana, przefiltrowana). Schładzasz ją do 20°C. Jeśli woda ma odpowiednią temperaturę i objętość wlewasz do niej wywoływacz Mieszasz przez chwilę zdecydowanie termometrem, sprawdzając na wszelki wypadek, czy jest 20°C. Jeśli wywoływacz jest do kilkukrotnego wykorzystania (np. ID-11) po prostu sprawdzasz temperaturę.
  • Odkładasz w bezpieczne miejsce termometr. Nie będzie na razie potrzebny.
  • Ustawiasz koreks w miejscu do tego przeznaczonym.
  • Wlewasz przygotowany roztwór do koreksu (łatwiej przez lejek, szybko i sprawnie, nie rozchlapuje się).
  • Włączasz stoper/minutnik.
  • Zdecydowanie stukasz koreksem o stół (umywalkę). Dość mocno, kilka razy. Mija jakieś 10-15 sekund od wlania wywoływacza. Patrząc na stoper kręcisz powoli szpulą aż upłynie pierwsza minuta.
  • Na początku każdej minuty obracasz szpulą przez 10 sekund.
  • Minutnik/stoper wybija tę minutę, w której wywoływanie powinno się zakończyć (przy założeniu standardowej pary film-wywoływacz zapewne jest to około 8-10 minut)
  • Zdecydowanie wylewasz wywoływacz z koreksu. Jeśli wielokrotny — zlewasz go z powrotem przez lejek do butelki, w której był przygotowany. Jeśli jednorazowy — po prostu wylewasz. Potrząsasz trochę, aby jak najwięcej się wylało.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Energicznie wlewasz wodę do koreksu (może być z kranu), potrząsasz, wylewasz. Jeszcz raz to samo.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Wlewasz przerywacz (ten wcześniej przygotowany) — masz dwie minuty spokoju. No prawie, spokoju, trzeba ze dwa razy zakręcić szpulą. Jeśli nie masz przerywacza (bo skończył się ocet, a jest 12 w nocy) nie ma tragedii, po prostu puszczasz dość energicznie bieżącą wodę przez 2 minuty.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • Wylewasz przerywacz.
    NIE OTWIERAJ KOREKSU!
  • • Wlewasz utrwalacz. Czas utrwalania z zależności od tego co pisze producent, w większości raczej nie krócej niż 5 minut. Jeśli poleży troszkę dłużej - nie będzie tragedii, ale lepiej się trzymać czasów zalecanych przez producenta.
  • Zlewasz utrwalacz do butelki (zakładam, że kupiłeś opakowanie do wielokrotnego użytku?).
    HURA!!! MOŻNA OTWORZYĆ KOREKS
  • Zlewasz resztki utrwalacza do butelki i możesz zobaczyć co wyszło. Jeśli wszystko jest OK, zobaczysz ciemny film — nie próbuj go wyciągać, jest bardzo delikatny, może się załamać lub porysować.
  • Płukanie. Pod bieżącą wodą 20-25 minut (lekki strumień wody), lub 30 wymian wody co minutę. Może być kranówką.
  • Wlewasz roztwór zwilżacza (przygotowany zgodnie z ulotką producenta; jeśli nie masz zwilżacza, a woda jest twarda, kiepska to można doraźnie temu zaradzić skorzystawszy z 2-3 kropel płynu do mycia naczyn, np. zwyczajnego Ludwika — nie polecam, ale to i tak lepsze wyjście niż fatalne zacieki po twardej wodzie), kręcisz szpulką przez chwilę... i...
    TERAZ...
  • Wyciągasz film ze szpul. Nie dosłownie, bo się nie da. Rozpinasz szpule i delikatnie „wysypujesz” film na rękę.
  • Trzymając mocno za jeden z końców pozwalasz filmowi się rozwinąć pod własnym ciężarem. Pamiętaj, aby robić to ostrożnie, aby przypadkiem film nie majtnął o podłogę lub inny przedmiot, bo wtedy zbierze na siebie wszystkie drobinki kurzu itp.
  • Przypinasz na jeden z końców przygotowane wcześniej klamerki/wieszaki i wieszasz, pozwalając zwisać luźnym dorszem. Jeśli zwilżacz przygotowałeś dobrze powinien cały spłynąć nie pozostawiając zacieków. I tak powinno być. Przypinasz drugi klips/wieszak na dole filmu. Gdyby się przypadkiem zdarzyło, że nie masz specjalnych wieszaków do filmu można sobie dać radę za pomocą klamerek do prania, wygiętych spinaczy biurowych, czy też zwykłych klipsów do spinania kartek papieru.
  • Jeśli wszystko (a powinno) poszło OK, resztki wody spływają pomału pozostawiając czysty film. Nie dotykaj go rękami, mokra emulsja jest bardzo delikatna i można narobić więcej szkód niż się wydaje.
  • Ostatni krok — ponapawawszy się własnym geniuszem rozsiadasz się wygodnie naprzeciwko schnącego filmu, z piwem, pijąc zdrowie wszystkich, dzięki którym powstał ten tekst*. Piwo ma być porządne, nie jakiś sikacz z dronki ;)...
WITAMY W ŚWIECIE FOTOGRAFII

Po czterech godzinach, jak film dobrze wyschnie (generalnie jest to szybciej, ale 4 godziny są taką bezpieczną granicą) delikatnie ściągasz wyschnięty film, a potem - to już co tam chcesz... Tniesz na kawałki i ładujesz w koszulki, skanujesz albo robisz odbitki.
* * *
Gdyby jednak - do czego nie powinno w zasadzie dojść- coś poszło nie tak, zanim zadasz pytanie „dlaczego?” przygotuj dobrej jakości, odpowiednio duże skan(y) ilustrujące problem. Bez nich będzie dużo trudniej. Zdjęcie dołączone jako ilustracja niniejszego tekstu obrazuje jak nie powinien wyglądać skan. Tym bardziej, że szklane kule ostatnio bardzo podrożały na allecośtam, a jasnowidze na dobre zajęli się polityką...
___
* Zob. Och qTWA!

środa, 7 października 2009

Daj panie, daj...

Nie oglądam TV, a przynajmniej nie tej publicznej. Tyle tylko, że ilekroć do kogoś zajrzę, to mnie zaatakuje podekscytowany głos reportera opowiadającego o kolejnym „dramacie życiowym”. Głos, od którego nie da się uciec, wwiercający się w mózg jak — nie przymierzając — dźwięk bormaszyny u stomatologa. Empatia wyciekająca wręcz z ekranu w kolejnych odsłonach jakichś „spraw dla reportera”, albo kolejnej „interwencji” atakuje zmysły próbujące zająć się czymś innym. Bo czymże są nasze koleżeńskie dywagacje nad tym, czy czasy wywoływania dla D-76H są inne niż dla D-76, a jeśli tak, to dlaczego — w porównaniu z problemami, „rodziców” jakiejś Rózi, co to ją oddano matce po porodzie, odebrano przez sąd, a potem dzięki tymże reporterom — znowu oddano? Toż owej Rózi jest wszystko jedno, jest kolejnym owocem jakiejś pijackiej balangi brudnej baby z bezzębnym dziadem. I nie zamierzam nikogo obrażać, TV zadbała o to, żebym mógł ich dokładnie i z bliska wszystko obejrzeć. Oko fotografa wychwytuje niedostrzegalne może dla przysłowiowych „gospodyń domowych” elementy składające się na zgrzebną całość — brud, smród i beznadzieja. A ponoć było posprzątane na przyjazd reporterów? To jak wyglądało przed sprzątaniem? Wolę nie myśleć. No ale, skoro została rozpętana wojna medialna, to teraz otrzymają pomoc i nadal będą mogli zająć się tym, co lubią najbardziej*, pozostawiając opiekę nad dziećmi innym. Tak samo, jak ten „biedak”, co to jest ponoć — zaznaczam ponoć — inwalidą (szkoda tylko, że nie w tym konkretnym miejscu; oni tam zawsze mają wszystko sprawne). I nie to, żebym nie współczuł niepełnosprawnym, wręcz przeciwnie, ale zasłanianie się inwalidztwem powinno iść w parze z zakazem posiadania dzieci. Chociaż, z drugiej rzecz strony biorąc, radzą oni sobie świetnie. Tak jak jeden z tych meneli, co to do pracy nie chciało się wziąć, ale do „roboty” (w sensie spłodzenia dziecka) był bardzo chętny. Żyje więc „biedak” z zasiłków wszelakich i 2000 złotych (zasłyszane w TV — sic!) nie wystarcza mu na wszystkie potrzeby. Nosz kurna, ilu ja znam ludzi, wykształconych, młodych, inteligentnych, którzy pracują i żyją za mniejsze pieniądze. Fakt, chyba nie znam żadnego reportera TV, bo oni — jak sądzę — zarabiając dziesiątki tysięcy miesięcznie, 2000 złotych wydają na waciki albo jeden wieczór w knajpie. Tak więc usłyszawszy wspomnianą kwotę puszczają maszynę medialną w ruch: „Trzeba pomóc!”, „Zrobić coś!”. Taaa, jak w starym dowcipie — weźmiemy się i zrobicie. Zrobicie, pewnie — tyle tylko, że czyimiś rękami i za czyjeś (uczciwie pracujących i płacących podatki) pieniądze. No bo przecież nie pieniądze reportera. On nie jest od pomocy, on jest od międlenia jęzorem, nie powiem — czasem nawet z sensem, ale często... tak jak w tej nieszczęsnej opowieści o tym, jak się pociąg wykoleił.
Jednak, jakby nie patrzeć, reporterzy mają i sukcesy na swoim koncie. Menelowi (bo inne określenie nie przechodzi mi przez klawiaturę) wspomnianemu wcześniej, zostanie przydzielony konsultant. Konsultant? — do pomocy, w domu i zagrodzie, w wychowaniu dzieci, w praniu i sprzątaniu i w czym tam jeszcze menel nie daje sobie rady. A że sobie nie będzie dawał rady to pewne, przecież wszystko załatwi konsultant. Za nasze (podatników) pieniądze. Żałuję tylko, że ta instytucja — konsultanta dla meneli — nie powstała już dawno, może wykwalifikowany specjalista zareagowałby odpowiednio wcześniej, zakładając prezerwatywę w odpowiednim momencie, albo — żeby być w zgodzie z WC — wsadzając podopiecznemu łeb do wiadra z zimną wodą. To drugie rozwiązanie bardziej nawet do mnie przemawia, tańsze, a równie skuteczne. I można je powtarzać, ewentualnie — dodatkowo — wylewać tenże kubeł zimnej wody na głowę.
* * *
Konsultant...
Ależ mnie to słowo urzekło; podziałało wręcz twórczo. Bo jakby to było pięknie, gdyby każdemu fotografowi przydzielić konsultanta. Taki konsultant załatwiłby mnóstwo problemów, przyniósł i ustawił statyw, wypoziomował aparat, skontrolował czas, zasugerowałby jednoznacznie: kolego, a zwiększ przysłonę o jedną działkę, albo — przestaw aparat w lewo, a obiektyw w prawo, załóż połówkę i... teraz! wciśnij spust. Czy też nawet sam zwalniałby migawkę, żeby mieć pewność, że nasze zdjęcie będzie udane. Mielibyśmy same świetne zdjęcia, wszystkie splendory spływałyby na nas, a konsultan zadowalałby się swoją porcją owsa (przepraszam, wynagrodzeniem z budżetu). Żeby nie być gołosłownym, któregoś dnia sam miałem możliwość zostania „konsultantem”. Niestety, zaskoczony kategorycznym żądaniem: Weź mój aparat i zrób mi takie zdjęcia, żebym na tym portalu miał ładne komentarze i wysokie oceny, odmówiłem zdecydowanie tłumacząc, że to wtedy będą moje zdjęcia. Nie dotarło. Zostałem potraktowany jako ten nieużyty artysta. No ale, ja nie jestem wynagradzany z budżetu. A prawdziwy konsultant — tak. I menel wie jak to wykorzystać. On chce dmuchnąć, nachlać się (tak wiem, mogłem napisać spożyć alkohol, ale to jednak nie to samo), a potem całym tym majdanem i jego skutkami obarczyć innych. Byle dzieci mu nie zabrali, bo nie będzie zasiłku (czytaj: nie będzie na wódę). Teraz będzie mu łatwiej, bo wszystko załatwi konsultant. A taki konsultant fotograficzny — cóż byłoby to za cudowne rozwiązanie problemów. Myślę, że nawet moglibyśmy sobie pozwolić na spanie do południa zamiast zrywać się o nieludzkiej porze, w środku nocy — aby ustawiając i poziomując statyw zgrabiałymi od lodowatej bryzy palcami, zobaczyć wschód słońca nad morzem. Albo — jak to by było miło, gdyby zamiast brodzenia po mokrych łąkach, wleczenia ze sobą kilogramów sprzętu, potykania się, żeby umazać całe ubranie w błocie podczas ratowania aparatu przed utopieniem — wysłać tam konsultanta, żeby on załatwił sprawę zachodu słońca nad żuławskimi wierzbami. Na pewno dotrze na czas, na pewno będzie zachód, na pewno przywiezie piękne zdjęcia. Wróci, wywoła, pokaże — zobacz, powie — jakie świetne masz zdjęcia. No bo przecież zdjęcia będą moje — on jest tylko konsultantem, a ja spiję śmietankę. Może nawet okażę mu odrobinę serca, podziękuję? Chociaż niekoniecznie, bo przecież nie za moje pieniądze będzie konsultantem, on zostanie opłacony z pieniędzy innych, takich co potrafią sobie znaleźć pracę (zob. Inżyniera żywot własny).
Ileż wspaniałych zdjęć mógłbym zrobić, gdyby nie brak konsultanta. On wiedziałby jak ustawić lampy w studio, jaki dobrać film, żeby modelka po obejrzeniu efektów nie powiedziała... (nic nie powiedziała, może i lepiej?) albo jak wywołać zdjęcie, żeby było dobrze. A tak? Bez wsparcia, i to za darmoszkę (a jakże, bo przecież wg filozofii meneli, płacą tylko głupcy) niewiele z tego wychodzi. Przynajmniej na razie...
* * *
Znowu wymarzłem, piach dostał się we wszystkie zakamarki aparatu, woda — w chwili nieuwagi — nalała mi się do butów, zachodu nie było, światłomierz pokazywał kierunki świata zamiast poprawnych czasów, nowy eksperymentalnie zakupiony wywoływacz — D-76H — okazał się zbyt miękki do tego co zamierzałem, i tak dalej. Mógłby zapytać ktoś, po co mi te kombinacje z wywoływaczem? To proste — ja nie mam konsultanta, do wszystkiego muszę dochodzić sam (albo prawie sam, z pomocą kolegów borykających się z podobnymi problemami — oni też nie mają konsultantów) — nikt mi też nie dokłada do zabawy w fotografię. Wywoływacz do samodzielnego składania kupiliśmy hurtem, żeby było taniej, wspólnie ze Sławkiem, moim sympatycznym kolegą z portalu dla miłośników tzw. analogów, czyli aparatów na kliszę****. Bo jakoś tak... nie mamy wsparcia za państwowe pieniądze.
* * *
Nie, nie chcę konsultanta, lubię (kocham to może za duże słowo) zabawę w fotografię. Cieszą mnie poranki i zachody w dobrym towarzystwie, uwielbiam narkotyczny wręcz zapach kawy z termosu o wschodzie słońca. Lubię siedzenie w ciemni i kwaśny zapach utrwalacza. Lubię. Bardzo. A co mają z tym wspólnego menele? Oni po prostu są, może należy im współczuć braku empatii? Może. To współczuję. Ale z daleka, i niech oni też się ode mnie trzymają z daleka. Bo następny reportaż będzie o mnie...

___
* Określenie ze słownika wulgaryzmów zostało użyte nieprzypadkowo, w pewien sposób odzwierciedla moją, chyba genetyczną wręcz niechęć do takich typów, czy też stan ducha, kiedy podchodzą do mnie pod sklepem i bez żenady naciskają: Panie, kup mi pan oranżadę albo chociaż wodę mineralną (heh, jeszcze mają śmiałość mieć kaprysy) bo mnie tak okropnie suszy po wczorajszym. Nic dodać, nic ująć...

piątek, 2 października 2009

Och qTWA!

Lubię zdjęcia. Lubię wertować stare albumy z czarno-białymi zdjęciami; szczególnie lubię grzebać w starych kopertach, w których niektórzy trzymają zdjęcia. Bo wtedy odbitki dają się wziąć do ręki i — po pierwsze — mogę obejrzeć je dokładnie z bliska, a po drugie — można poczuć (niewyczuwalny dla laika, ale jednak) zapach starego papieru, chemii, całej tej otoczki fotografii. Kolorowe też lubię, ale te starsze, robione klasycznie, pod powiększalnikiem, czasem z rozchwianymi kolorami, z bielą nie do końca białą, lekko wyblakłe, ze spełzłymi już kolorami. Jakieś takie inne są, każde jest małą indywidualnością. Nie to, co nowe, prosto z cyfrowego labu. Te nowe jakieś takie... bez serca są. Zresztą, nie tak dawno oddałem kolorowy film do jednego z labów w Gdańsku Wrzeszczu, do wywołania i zrobienia odbitek. Takich zwykłych odbitek 10 x 15 cm, bez zadęcia, dla rodziny — żeby obejrzała sobie MIZARA, pracę inżynierską mojego syna. Pamiętałem dokładnie, że część zdjęć zrobiłem z filtrem polaryzacyjnym, a część bez niego. Powinny różnić się kolorami, ich nasyceniem itp. I co dostałem? Wszystkie zdjęcia są praktycznie takie same, trochę nijakie kolorystycznie, żeby nie powiedzieć bez charakteru. A przecież prosiłem, żeby nie grzebać, nie poprawiać kolorów itd. Nic z tego, laboludki wiedzą lepiej. Zawsze tak jest, że ktoś wie lepiej ode mnie. Wszystko wie lepiej...
* * *
Żeby daleko nie szukać — oglądam też zdjęcia w galeriach internetowych; mam kilka ulubionych, zaglądam tam często. Niektórzy twierdzą nawet, że zbyt często. Ale co ja zrobię, że lubię... oglądać zdjęcia. I nie tylko, ale jednak przede wszystkim. Skoro jednak coraz mniej jest tych tradycyjnych, to oglądam ich internetowe ersatze. Też z przyjemnością. Tym bardziej, że internet ma to do siebie, iż oprócz oglądania, ma się kontakt z autorem, kontakt często niedostępny w przypadku zwykłych wystaw. Może nie ten ceniony najbardziej — bezpośredni, ale w końcu, nawet do naszego kraju zawitał XXI wiek i kontakty za pomocą komunikatorów, telefonów komórkowych itp., stały się częścią dnia codziennego (kto jeszcze pamięta, kiedy napisał ostatni list?). Rzecz jednak w tym, że rozmówki internetowe nierzadko przeradzają się w spotkania „oko w oko”. I nierzadko są przyczynkiem do nowych przyjaźni, miłości, albo bodaj tylko zwykłych znajomości w kręgu tego samego hobby. Spotykamy się, czemu nie? Tak samo jak brydżyści, wędkarze albo miłośnicy motoryzacji. Spotykamy się, pogadać o „wyższości jednego aparatu nad drugim”, nowych filmach, plenerach, albo po prostu o niczym — ot pogadać. Chociaż temat fotografii nas nie opuszcza, krąży wokół i zawsze wraca do głównego nurtu rozmowy. Miło jest się spotkać, poznać ludzi, z którymi wymieniamy się opiniami na temat własnych zdjęć. Przyjemnie jest — w ogromnej większości znajomi internetowi okazują się być jeszcze sympatyczniejszymi niż można „wyczytać” z monitora. Oczywiście — jak to w życiu bywa — nie zawsze jest pięknie; czasem się zdarzy, że ktoś przyjedzie na plener na tzw. „krzywy ryj” - wyżre nie swoje kanapki i udaje zdziwionego; albo, że winny „zniknięcia” naszych zdjęć po wystawie, oświadczy z butą: „powinniście się cieszyć, że w ogóle mogliście gdzieś pokazać wasze gów***e zdjęcia”; no fakt — może i badziewne, ale nasze własne, w sensie materialnym również. Jednak to są wyjątki, oni sami odpadają, jak odrzuty. Z pozostałymi zaś miło się spotkać, a to wiśniówką poczęstują, a to kawę przytargają w termosie, pożyczą filtr albo po prostu podzielą się ostatnim papierosem...
* * *
Spotykamy się, jak najbardziej na plenerach — w grupie często raźniej, często bezpieczniej w „dziwnych” okolicach, łatwiej o pomoc koleżeńską w razie awarii samochodu, a poza tym — miło jest się po prostu spotkać i pogadać, jeśli kolejny wschód słońca nie dopisze. Kiedy już plener się skończy, pooglądamy wzajemnie swoje zdjęcia na wyświetlaczach, obgadamy je „wzdłuż i w poprzek”, pozachwycamy się jednymi, a zdołujemy inne — rozjeżdżamy się do własnych zajęć, żeby jednak, wieczorem — spotkać się internecie. Ja wspomniałem, skoro już zdążyliśmy obejrzeć nawzajem swoje zdjęcia, to czytamy opinie innych, wymieniamy się uwagami i... tu zaczyna się clou programu — często-gęsto stajemy się pożywką dla opętanych manią prześladowczą, poszukiwaczy mitycznego TWA*. Zawsze się zastanawiałem, o co im chodzi, dlaczego nie zajmą się czymś przyjemniejszym, robieniem zdjęć, ich oglądaniem, a nie szukaniem dziury w całym. No ale... statystycznie rzecz biorąc, w populacji 100.000 ludzi będzie ksiądz i zakonnica, polityk i złodziej, a także ktoś z manią wielkości lub prześladowczą. Taki jak pewni bracia, co to od niepamiętnych czasów szukają jakiegoś „układu” i oskarżają wszystkich o nepotyzm, zapomniawszy o tym, żeby najpierw spojrzeć w lustro. No to nic dziwnego, że i w portalach fotograficznych się tacy przewijają. W pewien sposób jednak tworzą koloryt życia codziennego, biegają tu i ówdzie, jak kundelki, szczekając na przechodzących; czasem nawet ukąszą w łydkę, bo wyżej nie sięgają. Ich ulubionym zajęciem jest kąsanie tych słabszych, zaczynających dopiero przygodę z fotografią. Silniejszych raczej nie ruszają, obszczekują ich z daleka, zza „płotu” firewalla. Bo w bezpośrednim spotkaniu już nie są tacy odważni. Niewiele mają do powiedzenia poza wygłoszeniem wyimaginowanego banału, że robią to „dla dobra...”. Jakiego dobra? W czym adeptowi fotografii ma pomóc, wpisane z jakąś mściwą satysfakcją, słowo „gniot” opatrzone dziwacznym znakiem interpunkcyjnym? Może i pomaga, w uodpornieniu się na chamstwo dnia codziennego. Jakby nie patrzeć, kundelki zabawne są, ale szkodliwe na dłuższą metę. Zabierają cenne klastry z dysków serwerów nic nie dając w zamian. Dziwna rzecz, ale z mniejszych portali są bezlitośnie usuwani przez moderatorów. Tylko w masie tych większych galerii mają jakieś szanse, tamci administratorzy mają zapewne dość innych zajęć. No cóż... niektórzy z moich kolegów, robiący wspaniałe, wycyzelowane LF-em zdjęcia, zmęczeni wiecznym jazgotem, usunęli się z takich portali; zamknęli się w ciemni i tam znaleźli spokój. Szkoda tylko, że pozbawili nas możliwości oglądania efektów ich wiedzy i wyobraźni. Czasem... też mam dość, ale zawsze ratuje mnie świadomość, że mogę zajrzeć do Bartosza w oczekiwaniu na reportaż z wyprawy do Indii, albo pooglądać zdjęcia Dominika z Toskanii. Zresztą, takich miejsc mam wiele, i zawsze znajduję tam ukojenie fotograficznych namiętności.
* * *
Fotografia, to jest to, co nas łączy — jesteśmy TWA*. Jeśli ktoś nie chce tego zrozumieć, powiedzmy mu wprost: człowieku, idź sobie, to nie dla Ciebie, ujadaj gdzie indziej, my jesteśmy jak karawana - idziemy dalej...
___
* TWA — no tak, wypadałoby podziękować... Nie jestem w stanie wszystkich wymienić z imienia/nicka, a nie chciałbym nikogo pominąć. Dziękuję za towarzystwo na plenerach i w internecie, dziękuję za filmy, noclegi, wycieczki, obiektywy, sprzęt, chemię i wiele innych. Dziękuję za bezcenną wiedzę, którą dzielicie się ze mną. Dziękuję za bezinteresowną życzliwość. Tego nie da się kupić w żadnym sklepie. Dzięki, że jesteście...

wtorek, 22 września 2009

Starocie nie całkiem nieciekawe

Zawsze mnie zastanawiało, co inni widzą w takich dziwnych miejscach. Przecież tam nie ma nic ciekawego. Brudne, zapuszczone, często grożące spadnięciem czegoś na głowę, albo... wręcz po prostu dostaniem po głowie w jakimś ciemnym zaułku. I, o ile, to pierwsze nadal jest realne, to drugie z czasem przestało być niepokojące. Bo ludzie, o ile pojawiają się w takich miejscach, na ogół życzliwi są, ciekawi, a czasem nawet wręcz niesłychanie pomocni. Pomogą, ostrzegą, a czasem nawet pomogą w znalezieniu dziury w płocie. Oczywiście zawsze pada pytanie co, i dlaczego to robię. Robię, czyli fotografuję. Zawsze odpowiadam zgodnie z prawdą, że - po pierwsze - mam takie hobby a nie inne, a po drugie - dokumentuję miejsca, które powoli przechodzą w niebyt. I to wystarcza. Może niebagatelny wpływ na traktowanie mnie jak niegroźnego szajbusa mają moje stare aparaty? Może Kijew wyglądający jak skrzyżowanie małego czołgu z wyrzutnią przeciwpancerną, a może Minolta „uzbrojona” w Tilt & Shift wymyślony i zrobiony przez Konrada w pewien zimowy wieczór? Minolta z tym wynalazkiem w ogóle przestaje przypominać aparat, a zaczyna wyglądać jak urządzenie do nawiązywania kontaktu z obcymi cywilizacjami, a wiadomo kto się takimi rzeczami zajmuje - tak więc z wariatem lepiej nie zaczynać - traktowany jestem zatem dość łagodnie.
* * *
Wracając jednak do początku, co tam jest ciekawego? Sam nie wiem, ale... jak popatrzeć przez wizjer aparatu to sporo ciekawych rzeczy można znaleźć. Od pewnego czasu, patrząc właśnie przez wspomniane szkiełko, zaczynam dostrzegać rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Pewnie niebagatelny wpływ ma na to, to „dziwne” szkiełko, rysujące miękko, czasami nieostro, trochę winietujące - jednym słowem inne niż reszta obiektywów, którymi robię zdjęcia. A może po prostu - jest w tym odrobina przekory - żeby nie było zbyt pięknie, prosto, kolorowo? Żeby było tak, jak lubi jedna z moich sympatycznych koleżanek, Agnieszka - przaśnie, buro i brudno (dobrze, że fotografia nie przenosi zapachów) - wtedy dopiero jest warte zainteresowania. Może... to jest jak w tej legendzie o królu Janie III Sobieskim, który (ponoć) uganiając się za zwierzyną po Borach Tucholskich, zostawił gdzieś całą świtę i pobłądziwszy nieco, zgłodniał, a zaproszony do chaty przez mieszkańca okolicznej wsi, nakarmiony przaśnym chłopskim jadłem, tak się nim zachwycił, że w podzięce nadał wsi nazwę Lëbichòwò, a świcie królewskiej potem opowiadał, że jadł coś najwspanialszy posiłek na świecie. Cóż tak zachwyciło króla? Ano ziemniaki okraszone zsiadłym mlekiem - codzienny chłopski posiłek. I tak to czasami jest, że jak się całe życie jada mimry z mamrami, to nie dostrzega się urody rzeczy najprostszych. Może stąd też bierze się upodobanie, żeby czasem w balowej kiecy wejść w błoto? Sam nie wiem...
* * *
Nie szukam jednak miejsc z założenia „okropnych”. Raczej staram się wyszukiwać „smaczki” takich miejsc. A to stacyjka w małej miejscowości, popadająca pomału w ruinę (te stare stacyjki zresztą, jak oglądam zdjęcia kolegów, same w sobie są zaprojektowane „dla ludzi”; murowane z cegły, na dole kasy, pomieszczenia dla podróżnych, pomieszczenia bagażowe - wszystko z pomysłem, od krat na oknach poprzez duże wygodne drzwi, aż po poddasze, na którym mieszkał zawiadowca z rodziną - po prostu ładne, dużo ładniejsze niż dzisiejsze pesudomarmurowo aluminiowe wytwory; no i wytrzymują próbę czasu, czego nie można powiedzieć o nowszych konstrukcjach), a to zapomniany fryzjer w starej dzielnicy, czy też witryna sklepu mięsnego. Sporo tego jeszcze zostało pomiędzy nowo powstałymi supermarketami - z lewej, a kolejnymi bankami z prawej. Ot choćby taka Cepelia albo słup ogłoszeniowy z zeszłego wieku, czy po prostu stare, ceglane budynki osaczane bezlitośnie przez nowo powstające biurowce i handlowe „galerie”. Czy może też stare Kasyno Garnizonowe pamiętające czasy świetności Niebieskich Beretów, albo smętne stoczniowe żurawie widziane z nieczynnego mostu.
* * *
A może, po prostu czasem warto się przejść i wchłonąć gdzieś w siebie resztki starego porządku, obrazków zapamiętanych z dzieciństwa, żeby zostały w nas na dłużej? Może. Jutro nie będzie tego, co jest dzisiaj, czas jest nieubłagany...

środa, 9 września 2009

„Parszywa” dwunastka...

Czy pamięta jeszcze ktoś ten film Parszywa dwunastka? Pokazano go nam jeszcze w czasach PRL, kiedy to władza, bodaj pozornie, dbała o rozwój duchowy obywateli. Był to również okres, kiedy Polska nie prowadziła wojny z żadnym krajem. Czasy się jednak zmieniły, teraz już nie jest tak pięknie jakby się mogło wydawać, albo jak próbuje się nam przedstawić. Jakby nie patrzeć, coś mi się zdaje, że prowadzimy wojny – nie tak dawno w Iraku, a teraz w Afganistanie. Bo jak inaczej nazwać wysłanie naszych żołnierzy na terytorium innego państwa? Bo z tego co wiem, to ONZ nie prowadziła misji pokojowych w tych krajach z udziałem polskich żołnierzy. Może się po prostu nie znam? Na polityce na pewno nie, ale staram się zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Co myśmy (w sensie Polski i polskich żołnierzy) zgubili w Iraku? Ponoć chodziło o wsparcie (chyba duchowe) sojusznika. Sojusznika? Czyżby chodziło o tego, dla którego wysyłamy naszych chłopców na ich wojnę, a w zamian on sprzedaje nam samoloty, które nie bardzo chcą dolecieć do Polski? Czy może o tego, który sprezentował nam okręty, które dawno powinny iść na żyletki, a ich remont odbywa się tylko za pomocą części z katalogu jakiejś Navy, części oznaczonych numerem poprzedzonym dwoma zerami, czyli dziesięć razy droższych od ich cywilnych odpowiedników? A może chodzi o tego, który do naszego kraju przylatuje jak chce, robi co chce, a w zamian wprowadził dla nas wizy i pobieranie odcisków palców na dzień dobry na ich ziemi? No może, może... na tym polega polityka. Faktem jest, że politycy niewiele robią, żeby zmienić ten stan rzeczy. Rozumiem to jednak, przecież jak ktoś lot spędzi w towarzystwie małpek to potem jest mu wszystko jedno...
* * *
Wspomniana wcześniej Parszywa dwunastka była „parszywa” z założenia. Drużyna składająca się z typów dość wątpliwego autoramentu, którym dano szansę opuszczenia więzienia, ale też mieli oni tylko jeden cel – wykonać zadanie. Czyli zwyciężyć. Przeżyć mogli, ale niekoniecznie. Nie był to warunek niezbędny. No cóż, wojna... Wojna rządzi się swoimi prawami. Dość niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Szkopuł w tym, że wojna nie jest filmem, wszystkie wojny są naprawdę. Ta w Iraku i ta w Afganistanie też. Źródła internetowe podają, że w Iraku zginęło 22 Polaków, w tym 18 żołnierzy. Ktoś może powiedzieć, że niewielu, biorąc pod uwagę wielkość przedsięwzięcia. Niewielu? Toż ludzkiej tragedii nie mierzy się ilością ofiar; to przecież byli czyiś bracia, mężowie, synowie i ojcowie. Niewielu? Dla kogo?
Nasi żołnierze nie są „parszywą dwunastką”. Do zawodowej armii nie trafia się przypadkiem; trafiają tam młodzi, zdolni, sprawni, inteligentni i – co istotne – niekarani. Nie ma lekko, trzeba się zdrowo napocić żeby zostać żołnierzem. „Trochę” o tym wiem; żeby nie koleje losu to Ci, którzy zginęli na ostatnich „brudnych” wojnach mogliby być moimi kolegami. I to boli (ich śmierć) w dwójnasób. Tak samo boli, jak ktoś próbuje zbić kapitał na sprawach, o których nie ma (i nie będzie miał) zielonego pojęcia. Tak jak to było w sprawie Nangar Khel. Nawet nie będę próbował się odnieść, nie było mnie tam – a tym, którzy próbowali odsądzić od czci i wiary polskich żołnierzy proponuję obejrzenie z uwagą wyjątkowo realnych scen z filmów, z których można wynieść choćby cząstkę nauki o tym, o czym próbują się wypowiadać. Zarówno w Plutonie, jak i we wcześniejszym Czasie Apokalipsy (notabene, dawno temu LWP musiało go obowiązkowo obejrzeć) można znaleźć sytuacje obrazujące konsekwencje bezustannego napięcia psychicznego i 24–godzinnego narażenia życia. Czasem nawet drobne wydarzenie, które w codziennym życiu potrafi przejść niezauważone, w takiej sytuacji potrafi wywołać eskalację działania, które sprowadza się do prostej zasady: zabić, aby nie zostać zabitym. Bo w armii tylko żywy żołnierz jest coś warty. I niestety – co trzeba przyznać – w prawdziwej wojnie, jak i na filmie, zdarzają się błędy. To niestety nieuniknione. Wprawdzie nie po to się wylewa litry potu na poligonach, żeby w boju robić błędy, ale poligon to poligon, tam się da wszystko przewidzieć, a na wojnie nie. Jakby nie patrzeć, nasi robili to, do czego zostali wyszkoleni – do nich strzelano, to i oni strzelali. Celnie. A co niby mieli robić? Rozpłakać się, czy modlić? Zresztą, żeby daleko nie szukać, parę dni temu w Afganistanie
zbombardowano cysternę; liczba ofiar sięgnęła setki, a nikt nawet nie próbuje nikogo oskarżyć o ludobójstwo. A u nas? Lepiej nie gadać, żołnierzy spod Nangar Khel odsądzono od czci i wiary, i oskarżono o wszystko co najgorsze zanim sprawa została choćby pobieżnie rozpoznana. Tylko, że ktoś zapomniał, że to ta sama wojna...
Zresztą, jak komuś mało polecam jeszcze jeden film o Afganistanie – rosyjski, świetny. 9 Kompania z niesamowitą siłą przekazu opowiada, jak tam jest naprawdę, i z czym (z kim) trzeba się zmierzyć.
* * *
Kilka dni temu w Afganistanie zginął kolejny polski żołnierz. Dzisiaj zmarł kolejny. Pewnie (oby nie) będzie następny* i kolejny... Może czas najwyższy się zastanowić, czy już nie wystarczy ofiar? W imię czego mają ginąć polscy żołnierze? W imię pokoju na świecie? – Na pewno, pokój jest sprawą nadrzędną, ale cały czas nie daje mi spokoju myśl, że to nie o pokój chodzi. Że ktoś – pod płaszczykiem walki z terroryzmem – ubija własny interes. No bo jak to może być, że najeżdża się inny kraj, a nie pilnuje swojego? Przecież, o ile dobrze pamiętam te wydarzenia z 11 września 2001 r. to terroryści zaatakowali w USA. Nie w Iraku, czy Afganistanie. Terroryści, których przyjęto tam z otwartymi ramionami, żeby w spokoju mogli się wyszkolić i wcielić w życie swoje mordercze zamiary. Tylko od nas, sojuszników, wymaga się wiz i odcisków palców. Ciekawe to... No tak, ale teraz wspólnie ścigamy terrorystów więc nie ma czasu na inne sprawy. Terrorystów? Może, ale, przecież te narody znajdują się na własnej ziemi, bronią (wg odwiecznych reguł) swojego terytorium. Czy to nie daje do myślenia? Przypominam tylko, że wcale nie tak dawno ktoś chciał wprowadzić swój porządek na naszej ziemi, a polskich partyzantów nazywał Polnische Banditen. I nie wydaje mi się, że to naciągane porówanie. Czy ktoś z całą stanowczością potrafi mi powiedzieć, że nasza obecność w tych „misjach” (bo jakoś nikt nie chce nazwać rzeczy po imieniu jest niezbędna? Niezbędna do tego stopnia, że trzeba improwizować na tzw. żywym organizmie w kwestii uzbrojenia i wyposażenia? Cały czas słyszę i czytam, że brakuje tego i owego, że kamizelki kuloodporne nie takie, że transportery nieodpowiednio opancerzone, a wsparcia śmigłowców brak. I cały czas słyszę, że brak na to pieniędzy. To może – skoro nas nie stać finansowo – nie szafujmy życiem w imię czyichś interesów? Bo w to, że na każdej wojnie zarabia się kokosy, w to akurat nie wątpię. Przecież ktoś „musi” dostarczyć amunicję, uzbrojenie i wyposażenie – te tysiące ton śmiercionośnej stali – bo jak powszechnie wiadomo, amunicji nie robi się z ciasta na macę, a czołgów nie uzbraja się w Torę. No ale... jak to pięknie potem siedzieć w bezpiecznym fotelu i mówić, że to wszystko w imię pokoju. A my? My jesteśmy chyba w sytuacji, którą najtrafniej scharakteryzował jeden z bohaterów mojego ulubionego filmu, Hair: „Biali wysyłają czarnych na wojnę z żółtymi, żeby bronili ziemi, którą oni sami odebrali czerwonym...”. Myślę, że czas już najwyższy zawołać wspólnym głosem słowa Rogera Watersa – Bring the boys back home – Niech chłopcy wrócą do domu... Nigdy więcej wojny!
* * *
Zapomniałem o fotografii? Co tu pisać, zdjęcia są jakie są. Ich największą zaletą jest to, że w ogóle są. Takich, jak powyższe, nie będzie więcej, bo i okręty poszły na żyletki i transportery, a i ludzie się wykruszają. Ale – z drugiej strony – życzyłbym wszystkim nam, aby takie zdjęcia były tylko z poligonów, nigdy zaś z prawdziwej wojny. Myślę, że czas zamknąć listę, postawić czarną grubą kreskę i powiedzieć – nigdy więcej...
___
* Niestety, czarny scenariusz się sprawdza. 10 września kolejny polski żołnierz poległ w Afganistanie.

czwartek, 3 września 2009

Zgasło światło, a winni są cykliści...

Stało się. Zgasło światło. 1 września 2009 r. odebrano mi ciepło domowego ogniska. Ciekawe, kto wybrał taką nieprzypadkową, zbieżną z inną ważną rocznicą, datę? Czy to miała być zemsta, czy bezmyślność? Bo to, że ktoś postanowił zrobić interes moim właśnie kosztem to pewne. Gorzej, że próbuje się mi wmówić, że to dla mojego dobra została wycofana – ciesząca moje oczy ciepłym, miękkim i przyjaznym światłem – „zwykła” żarówka.
„Żarówki są nieekologiczne” - tak sobie myślę, że pod tym hasłem ktoś postanowił upłynnić niesprzedane zapasy tzw. świetlówek energooszczędnych. Naprodukował ich, i zapewne teraz nieudany produkt zalega magazyny. No bo że nieudany - to pewne. Gdyby był udany, to sprzedawałby się jak ciepłe bułeczki ministra Kwiatkowskiego. No ale... „w imię ekologii” - na dźwięk tego hasła niektórzy daliby się porąbać – teraz wszystko musi być ekologiczne. Tylko ja nie chcę. Chcę żyć jak człowiek, sam decydować, co jest dla mnie dobre, co złe, a co sprawia mi przyjemność. Dziwna sprawa, ale np. papierosy - o ile produkowane przez koncern znajdujący się w „odpowiednich rękach” - są „ekologiczne”. A przecież wszyscy wiemy, że szkodliwe, nawet bardzo szkodliwe. Powinno się ich zabronić, tak jak narkotyków, ale... widocznie przynoszą takie zyski, że ich tzw. ekologia nie dotyczy.
Ekologiczne żarówki, taaa - one są bardzo ekologiczne w moim przypadku. I bardzo oszczędne. Do tego stopnia, że w moim domu nie zużyją ani jednego wata energii. Prędzej będę siedział przy świecach. Może jestem niereformowalny, ale... przez lata przyzwyczaiłem się do ciepłej, przypominającej światło słoneczne, barwy zwykłych żarówek, i nie zamierzam z nich zrezygnować. W naszym klimacie, światło w domu pali się przez osiem miesięcy w roku. Może w Kalifornii albo Izraelu jest inaczej. Ale nie u nas. I co? - mam przez osiem miesięcy w roku siedzieć w paskudnym sinozielonym świetle? Przecież kolor światła tego wynalazku nadaje się co najwyżej do oświetlenia piwnicy, a i tak zaczyna ona (piwnica) przypominać scenerię rodem z mrocznych gier komputerowych. W domu? - Nigdy w życiu! Moja ukochana kobieta, oświetlona tym światłem zaczyna wyglądać jak zombie. Sinozielona, niebieska albo różowawa - w zależności od tego jak się trafiło ze świetlówką.
Powiedziałby ktoś, że w zwykłych żarówkach 95% energii idzie na grzanie, a tylko 5% na świecenie. Wystarcza mi te 5%, czemu nikt nie chce tego zrozumieć. A te 95%? - wracając do naszego klimatu – u nas przez 8 miesięcy w roku jest chłodno, trzeba się dogrzewać. I chyba nieistotne czym? Bo ja na przykład uwielbiam usiąść z kawą i książką w ręku pod lampką, która i świeci i grzeje mi ręce. I nie wyobrażam sobie oglądania zdjęć w tym paskudnym zielonym świetle. Ktoś jednak zdecydował za mnie - jak to możliwe, jak to się dzieje? Tak sobie myślę, że winni są cykliści... – i tu przypomina mi się scenka sprzed paru dni.
* * *
Paniusia wybiera kalendarz, taki planszowy, duży - dla pracowników. Kręci się, robi szum wokół siebie, aby było widać, że jest „ważna”. Zażyczyli sobie z „roznegliżowaną panienką” - mówi. Ogląda katalog, krzywi się lekko z niesmakiem – nieee, tu za dużo widać... i z twarzy taka nie bardzo. Próbuję zdusić gdzieś w sobie parsknięcie śmiechem - nosz kurczę, myślę, zamawiający roznegliżowaną panienkę na pewno będą najbardziej zainteresowani twarzą. Ale już podejrzewam finał. Jak zwykle ktoś zdecyduje o tym, co jest dla nas najlepsze. Tak to jest, to chyba nasza narodowa tradycja, miało być pięknie, a wyjdzie jak zwykle. Myliłem się... to jednak nie koniec...
A panu jaka się podoba? - próbuje zagaić paniusia. Ta - wskazuję na panienkę z efektownym biustem - ale ona nie jest roznegliżowana. No przecież ona jest goła - paruje paniusia. Jak goła jak ma majtki - ripostuję. Nooo nie, bez majtek to pornografia! - z oburzeniem odpiera moje sugestie. No tak, pornografia... i co jeszcze? Eh, widzę że trafiłem na zatwardziały wytwór zaścianka. Tracę chęć do rozmowy, ale zaścianek kontynuuje - bo wie Pan, to nie może być, żeby było wszystko widać, to przecież nieestetyczne; jak byłam - tu pada nazwa kraju z zachodniej Europy (acha, myślę sobie, przyszedł czas na argumenty większego kalibru, żebym sobie nie pomyślał, że z byle kim rozmawiam), jak tam byłam, to na plaży chodzą takie rozebrane do pasa - okropne! I na dodatek niemłode i wcale się nie wstydzą tego, jak wyglądają. Przecież tak nie może być, żeby one pokazywały nieestetyczne biusty! - podnosi lekko głos - ktoś powinien coś z tym zrobić. Hm, diabeł we mnie zaczął prostować rogi - a po czym Pani wnosi, że jakiś biust jest nieestetyczny? No przecież widzę, że mi się nie podoba - odpiera paniusia. No tak - mówię - ale może komuś innemu się podoba. Nie! - one są brzydkie i koniec! - paniusia stoi twardo na swoim. No tak - zaczynam się jej przyglądać, żeby znaleźć w niej tę piękność, która ma prawo decydować o tym, co jest brzydkie, a co nie. I cóż... lekko śniada cera, blisko siebie osadzone ciemne oczy, zerkające podejrzliwie na lewo i prawo, wydatny haczykowaty nos, duży obwisły biust na korpulentnym ciele wspartym na krótkich grubych nogach, całość opięta w ciuch, trochę jak baleron - typowa, niemłoda przedstawicielka swojej rasy, wiedźma po prostu - i ona ma czelność mówić mi, że ktoś jest nieestetyczny? Toć, gdyby iść jej tokiem rozumowania, to wszyscy wyglądający inaczej niż ona, czyli czarni, biali, żółci, czerwoni itd. powinni kryć się w mroku. Widzę już co będzie - pracownicy nie dostaną takich kalendarzy jak chcieli. Dostaną takie, jakie ona uzna za odpowiednie. Jak to się dzieje, że „paniusia” ma prawo decydować o tym, co jest ładne a co nie, co jest dobre i dla kogo? Nie chciałbym wyciągać daleko idących wniosków, ale to wygląda jak prosta droga do tej filozofii i tych czasów, które 70 lat temu wstrząsnęły Europą. Narodowy nacjonalizm nie wziął się znikąd. Niech ją i podobnych do niej diabli wezmą raz na zawsze. Albo może nie, diabli też ludzie i nie zazdroszczę im tych wiecznych problemów, tego targowania się, a to że w kotle za ciepło i szkoda paliwa, a to że za zimno i trzeba podłożyć albo że drewno do palenia nieodpowiednie. Wieczne niezadowolenie to chyba credo życiowe takich jak ona. Eh...
* * *
Co to wszystko ma wspólnego z fotografią, bo w końcu o niej miało być? Ano... dziś żarówki, jutro ryby - wprost od rybaka - ze świeżego połowu, a któregoś dnia ktoś dojdzie do wniosku, że mój stary aparat jest niekoszerny. Pomimo tego, że jest całkiem mechaniczny, nie potrzebuje baterii, nie zużywa prądu itd. Jak lobby postanowi zarobić, to nie będzie zmiłuj się. Ogłoszą światu, że stary selenowy światłomierz jest nieekologiczny i natychmiast mam go złomować, a w zamian kupić „ich” produkt - kilka/kilkadziesiąt razy droższy. Na lobby nie poradzisz...
Widzę jednak światełko w tunelu. Zmęczeni „energooszczędnym”, „ekologicznym” paskudztwem zapalimy świeczki, zrozumiemy wreszcie pradziadów i docenimy aurę ogniska domowego.
No i wreszcie - chcąc nie chcąc - pójdziemy na spacer, w plener, naoglądać się światła dziennego, nawdychać świeżego powietrza; będziemy zdrowsi - zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Czego wszystkim życzę.
Wbrew tytułowi nie wszystkiemu winni są cykliści... - kto jest winny pozostawiam ocenie Czytelnika. Nie dajmy się jednak zwariować.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Majtki i rajtki, czyli bredzenie mediów...

Madonna jedzie do obozu, Madonna w obozie... większość mediów, w tym telewizja publiczna, przez pół weekendu zachłystywała się tą informacją. Panienko przenajświętsza - toż od dawna wiadomo, że Madonna śpiewać nie umie, ale żeby ją zaraz do obozu wysyłać?! Cóż komu zawiniła nienajmłodsza gwiazdka popu? Może obraziła tzw. WC? Show, w którym umięśniona jak facet artystka, prezentująca na scenie głównie majtki i rajstopy, wydaje dziwne dźwięki (które chyba niekoniecznie można nazwać śpiewaniem) może obrażać różne uczucia, ale żeby zaraz do obozu? No chyba, że to swoista zemsta za dawne czasy, że jako Madonna zaprezentowała wizerunek niekoniecznie święty? Ale przecież czasy się zmieniły, artystka też już dawno przestała przypominać dawną Louise Veronica Ciccone z Playboya. Cóż, czas jest nieubłagalny, wszystko się zmienia. No może... prawie wszystko? Nie umiała, nie umie, i pewnie nie nauczy się śpiewać. Lekcje muzyki przygotowujące do Evity dały niewiele, ledwie poprawność, „naturszczik” Banderas wokalnie przyćmił Madonnę z kretesem. Ale za to też się nie skazuje...
Uff, wyjaśniło się, chodziło tylko o to, że artystka ma (chyba) zwiedzać obóz. Więc nic jej jednak nie grozi. Informacja jednak poszła w świat. Ja rozumiem, że kanikuła, że sezon ogórkowy, ale przecież powinna obowiązywać jakaś rzetelność w informowaniu odbiorców? Czy nie? Bo na razie wyszło jak w starym dowcipie: „nie w Moskwie tylko w Erewaniu, nie samochód tylko rower, i - nie wygrał, tylko mu ukradli”. Rzecz w tym, że to ponoć impresario Madonny jest winny całemu zamieszaniu - jak to wśród impresariów bywa - postanowił zobaczyć miejsca kaźni swojego narodu. I dobrze, i chwała mu za to...
* * *
Jedno pytanie nurtuje mnie jednak bardziej niż inne. Dlaczego? Dlaczego ktoś to wymyślił, kto jest odpowiedzialny za ten zamęt informacyjny pt. Madonna w Auschwitz, skąd to się wzięło? Dlaczego nie na Wawelu, nie pod Dworem Artusa, nie w Sandomierzu ani na rynku w Poznaniu tylko właśnie w obozie koncentracyjnym? Kto jest odpowiedzialny za podtrzymywania, wykreowanego przez jakieś parchate media, wizerunku Polski jako miejsca gdzie znajdowały się „polskie obozy koncentracyjne”? Nie chciałbym wyciągać zbyt daleko idących wniosków, ale czasem nasuwają się one same, bardzo oczywiste. Ciekaw też jestem, dlaczego większość znaczących wydarzeń musi się kojarzyć właśnie z obozami zagłady (a konkretnie tym jednym, bo nie zapominajmy, że było ich więcej - ale pozostałe objętę są jakąś zmową milczenia). Mają utrwalić naszą „winę” w świadomości innych narodów świata? Bo przecież przeciętny TURYSTA W CZERWONYM DRESIE i tak tego zjawiska nie zrozumie. Nakarmiony medialną papką zapamięta z niej to jedno zdanie i będzie powtarzał dzieciom, wnukom, sąsiadom i innym. Nawet jeśli z wycieczką trafi w to miejsce to i tak nie zauważa, że przerażająca nazistowska precyzja służyła jednemu tylko celowi. On widzi porządek, przystrzyżone trawniki zagrabiony piasek. Baraki - jak wojskowe, stojące w szyku, a krematorium nie wzbudza większych emocji, bo tam - za oceanem - od dawna jest powszechne, tylko inaczej się nazywa. Tak, ten turysta zapamięta ewentualnie, że w „polskich obozach koncentracyjnych” mordowano Żydów. Nikt jakoś głośno nie powie, że tych obozów było więcej i nie tylko w miejscu lokalizacji Polska.
* * *
Co to wszystko ma wspólnego ze mną? Ano ma... Niemalże za rogatkami Gdańska jest inny obóz. Stutthof. Jakoś cicho o nim, media go omijają, zarówno nasze, jak i te inne. Chyba jednak dobrze, bo z tego co pamiętam - jakichś mglistych opowieści z dzieciństwa - to potwornością istnienia równy był tym innym obozom. Stryj mojej matki - Aleksander - przeżył. Przeżył, bo uciekł. Przez całe życie nie chciał opowiadać o tym co go spotkało. Wiedzieli tylko najbliżsi, a i oni niewiele, bo ukrywać się musiał do końca wojny, a szmat czasu po wojnie też nie było najlepiej. Stryj nie chciał rozdrapywać ran, chciał żyć jak człowiek? Może to jakaś nauczka dla nas? Nie zapominajmy, bo nie można historii na to pozwolić, tak samo jak nie można pozwolić na jej fałszowanie, ale... nie rozdrapujmy ran. Oddajmy hołd miejscom pamięci, oddajmy hołd poległym i zamordowanym pamiętając jednak, że ludzkiej tragedii nie mierzy się ilością ofiar ani też ich narodowością.
Parę kroków ode mnie, na gdańskiej Zaspie jest cmentarz poświęcony ofiarom nazizmu: Polaków, Rosjan, Cyganów... Kamienne posągi* swoją posępną wymową przypominają te przerażające czasy. Nie pozwolą zapomnieć. Tak ma być. Nie zapominajmy również o tych, co pomału stają się bezimienni, których groby powoli zapadają w niepamięć. Ale na litość... nie róbmy szopki z miejsc kaźni i ludobójstwa. Nie mieszajmy kręcącej pupą i wypinającej biust gwiazdki pop z martyrologią narodu. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Albo wyjdzie - zawitają kolejni turyści w dresach, tym razem w kolorze tęczy, z lodami na patyku. Bezwzględnie się temu sprzeciwiam - nawet kosztem wizyty smętnych panów w czarnych garniturach. No bo, jakby nie patrzeć, zapewne naruszyłem czyjeś parchate interesy. Czyje, to pozostawiam domyślności Czytelnika...

---
* Czas jakiś temu razem z ojcem uczestniczyłem w powstawaniu innowacyjnej maszyny do produkcji betonowych form (co 15 sekund gotowy do użycia blok betonu). Ojciec miał wyobraźnię przestrzenną i złote ręce - nieprzypadkowo właśnie on się tym zajmował (ja tylko pomagałem). Maszyna powstała, czego dowody można obejrzeć na cmentarzu na Zaspie. Mam też w ten sposób nieprzemijającą pamiątkę po ojcu. Bo maszyna gdzieś przepadła w mrokach dziejów. Czyżby naruszała czyjeś „żywotne” interesy?...