Jakoś tak zgadaliśmy się z
Pietrkiem o XLVII Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej (ależ szumna nazwa, prawda?) w Opolu. Nie to, że oglądaliśmy, ale gdzieś tam przewinęło się to „zjawisko” przed oczyma, i trochę nawet rzuciło na uszy. Trochę. Bo jakby tak dosadniej rzecz ująć, to (dzięki Pietrek za ten cytat Roberta Planta) „uszy krwawiły słuchając”. I nawet nie rzecz w debiutantach. Wiadomo, debiutanci bywają bardziej lub mniej utalentowani, jednych mniej, a innych więcej zżera trema. Taki los. Natomiast to, co zaprezentowali starzy „wyjadacze”, to był dramat. Piszę „dramat” bo do dziś nie jestem pewny, czy to była komedia, czy tragedia. Począwszy od smętnych dźwięków Kasi Kowalskiej, poprzez męczącą się chyba, w zbyt ciasnej na ciążę, przysparzającej kłopotów z oddechem kiecy — Agnieszkę Chylińską, aż po Stachurskiego, który wprawdzie zaprezentował stały poziom, ale poziom gwiazdy diskopolo i nic ponadto, czy też wreszcie — szumnie określonych (prowadzący błysnął erudycją) jako „polskie Led Zeppelin” — IRA. Konferansjerowi poleciłbym posłuchanie Roberta Planta i jego kolegów, zanim znowu walnie jak przysłowiowy łysy warkoczem o beton. Led Zeppelin... omajgasz! To mniej więcej tak, jakby Stachurskiego przyrównać do Kiepury. Całości nieszczęścia dopełniło KOMBII z Grzegorzem Skawińskim na pokładzie. Zadziwiające jest to, że ten ostatni od dwudziestu lat z okładem wydobywa z gitary te same i takie same dźwięki. Pogratulować sukcesów, a może za sukcesami przyjdą i pieniądze, więc wreszcie lider zespołu będzie mógł zaszaleć i kupić sobie np. płytę Carlosa Santany albo Joe Satrianiego, żeby posłuchać jak się gra na gitarze? Tak, wiem, złośliwy przytyk, ale człowiek czasem musi odreagować od chłamu, chodzenia na łatwiznę i odcinania kuponów od 5 minut sprzed 30 lat. Szanowni Państwo, wymienieni wcześniej, co raz to słucham/czytam o tym, jak to jesteście poszkodowani przez internetowe piractwo. Przyznam szczerze, że ja do tych piratów nie należę. Bo jeśli miałbym kraść Wasze produkcje to chyba tylko po to, aby dokuczyć sąsiadom puszczając je nazbyt głośno. Ale taki okrutny to ja nie jestem...
* * *
Co to ma wszystko wspólnego z fotografią? Ano, ostatnimi czasy obserwuję, może nie zalew, ale całkiem spory deszcz „bylejakości” pod szyldem artystycznego zadęcia. Takiej fotografii, co to nawet opisać jej nie potrafię — a to zdjęcie resztek jedzenia na weselnym stole, a to pół cioci oślepionej fleszem w trakcie jedzenia golonki albo pies załatwiający potrzebę na chodniku po zjedzeniu resztek weselnego tortu, albo... i tak dalej. No i nie rozumiem; może faktycznie moje postrzeganie świata jest ograniczone? Kolega napisał mi, że, cytuję: „to, co uprawiam jest niczym innym jak tylko próbą zrozumienia człowieka w kontekście fotografii, jaka by ona nie była... póki nikt nikogo nie obraża, wydaje mi się, że nikogo nie powinno nic boleć, można powiedzieć, że to projekt czegoś tam...”. No może, może... nie będę polemizował, bo Kolega piszący te słowa wie co robi. Może nawet niekoniecznie się zgadzamy w tym jego podejściu do fotografii, ale jednak, wypada szanować inny punkt widzenia. Prawdą jest jednak również to, że taki nurt znajduje wielu naśladowców, jak to wcześniej napisałem, z „artystycznym zadęciem” i broniących własnego punktu widzenia (najczęściej na internetowych portalach fotograficznych) do ostatniej kropli krwi, albo idąc z duchem czasu — do ostatniego bajta. Szkopuł w tym, że widać iż to zdjęcia epigonów. Różnią się, pomimo pozornych podobieństw, widać jednak braki warsztatowe, brak dbałości o światło, nic nie wnoszące cięcia, takie drobne szczegóły, które powodują, że zdjęcia zamiast zainteresować — odpychają. A są tacy, których zdjęcia zapadają na długo w pamięć.
* * *
Zaledwie kilka dni temu miałem przyjemność uczestnictwa w wernisażu* wystawy
Barbary Yoshidy „80 portretów”. Portrety kobiet sztuki, w naturalnym otoczeniu, niekoniecznie w pracowniach, z pędzlem czy dłutem w dłoni, czasem w fotelach, na schodach, różnie. Różnie, ale spójnie, niektóre portrety świetne, a inne — ujmę to tak — mniej mi się podobały. Może dlatego, że 80 zdjęć to chyba aż za dużo na jedno popłudnie. Pójdę pewnie jeszcze raz, pooglądać bez pośpiechu.
Co to ma wszysto wspólnego z moim dotychczasowego marudzeniem? Otóż — jakby się przyjrzeć — to tu i ówdzie można by znaleźć a to palec ucięty, a to przechylającą się kompozycję, a to wazon próbujący zagrać pierwszoplanową rolę albo też inny element konkurujący o pierwszeństwo w kadrze z główną bohaterką. Napisałem „jakby się przyjrzeć”? No właśnie, tak samo jak wspomniany wcześniej Carlos Santana ma lepsze i gorsze utwory, tak samo można przyjąć, że znani i uznani fotografowie mają lepsze i gorsze zdjęcia. Ale — no właśnie „ale...” — nie „sprzedają nam kitu” pod płaszczykiem artyzmu. Ich dzieła, nawet jeśli zawdzięczają je łutowi talentu i odrobinie szczęścia, to zawsze są poparte solidną pracą, opanowanym warsztatem itp. Przecież nie trzeba tego tłumaczyć, prawda? I chyba nie muszę dodawać, że chłamu, ani fotograficznego, ani muzycznego nie przyjmuję do wiadomości. Szczególnie tego ostatniego, za telewizyjne, czyli publiczne, czyli moje pieniądze. I tego będę się trzymać. Taki już jestem niereformowalny...
___
Swoją drogą — Autorka przesympatyczna, atmosfera ciepła, dobre wino o odpowiedniej temperaturze i miłe towarzystwo — to czego jeszcze można chcieć od wernisażu? ;)...